czwartek, 30 grudnia 2010

czy chcę tu jeszcze być?

Twarze karcianych figur zawsze są takie same. Układam je na stole niezliczoną ilość razy, mimo to nigdy się nie uśmiechają, nie marszczą czoła, nie podnoszą głosu. Zdejmują teatralne maski, mówią, co mają do powiedzenia i milkną. Tyle. Tych masek bywa całkiem sporo – jak w życiu – warstwa po warstwie. Czasem mnie to leciwe towarzystwo wkurza!

Moje szczęście straszy, że jak proboszcz dowie się o kartach nałoży na mnie ekskomunikę. Niech nakłada. Czuję się już dostatecznie wyalienowana w dzisiejszym świecie. Po kolędzie zaraz po świętach przyszedł, dom kropidłem machnął suto, spode łba popatrzył, czy aby mi rozumu nie odjęło. Wyszłam go przywitać cała w nitkach i kłaczkach od szycia, nieprzytomna, zarumieniona chwilą, bom komponowała dmuchawki kolorowe wymyślone przez święta…

- Mąż i dzieci przed kolędą uciekli?? – dopytywał. Jaki mąż? Jakie dzieci? – myślałam gorączkowo nakładając w myślach taftę w kolorze butelkowym na surową bawełnę…Aaaaa mąż?! Po 5 godzinach dreptania od okna do okna, zapakowali z sarenką wiadro do auta i pojechali do sklepu po świeże ryby. Rany co ja zrobię z tymi rybami? Na co mi ryby? Czy postulaty jakie mam? Uwagi może? Propozycje? No mam... - jakby plan wizyty duszpasterskiej (ogólny chociaż) przed kościołem wywiesić, łatwiej byłoby na księdza czekać:) Razem. Rodzinnie. Nie na łapu i capu, dla odfajkowania. Z ulgą wróciłam do dmuchawek i maszyny. Z radością! Z pasją!


Nie mam pojęcia kiedy odnalazłam w sobie pasję… Kiedy zaczęłam dzień odróżniać od dnia, a każdy ranek przestał kończyć się zmęczeniem i rezygnacją. Czuję w sobie światło i odwagę do zmian. Wystarczy, że zamknę oczy a pojawiają się obrazy… – czy trafiłam na Wzgórze właśnie po to? By dostrzec to, co zwyczajnie podeptałabym w miejskim blokowisku? Każdego dnia będę to światło chronić starannie. Nie pozwolę by zgasło.

Bliższa i dalsza rodzina przygląda się z uwagą. Jaki film oglądasz?- pyta moje szczęście. Film? O rany, mówią, że oglądam jakiś film…O przyrodzie! – mówię na odczepne, wyobrażając sobie na kawałku szmatki zielono-fioletowe łebki ostów…

Szwagier, we wigilię, zapewniał nas, że... Polska to kraj ogromnych możliwości … Oniemieliśmy nad pieczonym indykiem. Najpierw wypowiedział się drugi szwagier – z przytupem, potem ja, było nie było z egzaltacją, na końcu spokojnie i rzeczowo – mój drwal. Jak idzie o ludzi – przyznaję chłopakowi racje – fantazji i serca nam nie brakuje, możliwości mamy ogromne jak idzie o całą resztę mam wątpliwości, coraz większe i coraz większą pretensję do panów rządzących etc etc etc…bo bezpowrotnie straciłam już moją wiarę w cud…

Czy chcę TU jeszcze być…?

A wy…?

niedziela, 19 grudnia 2010

ważki i motyle...

Mało we mnie ostatnio słów. Więcej wątpliwości. Wahania. Może dlatego, że kroczę ścieżką niepewności, może ze strachu przez oceną. Tkanina była we mnie od zawsze. Od kiedy skończyłam szkołę, w której poznałam sploty, zasady kompozycji i twórców. Gdy, u prostych wiejskich kobiet zobaczyłam, jak pobrużdżone życiem palcem sprawie plotą kolorową nić w barwny obraz pełen symboliki i ukrytych znaczeń. Z czasem zrodziła się cierpliwość i pokora przy przeplatania wątku i osnowy. I natchnienie.
Los sprawił, że poszłam inna ścieżką. Nie żałuję. Mam kilku przyjaciół i znajomość marketingowych chwytów. A tkanina? Nigdy nie przestała mi się śnić…

Wazki, motyle, kwiaty, drzewa…są we mnie. Każdego dnia gdy przytulam się do starej brzozy obok domu. Gdy trzymając w dłoni małą rączkę sarenki pokazuję córeczce zioła wspinające się po ścianach wąwozu. Pachną tajemnicą, gdy zbieramy je w wiązki i suszymy.

Wróciłam?
No cóż. Moja Lala twierdzi, że nie sposób uciec przed przeznaczeniem…


Oto pierwsze tkaniny z mojej pracowni. Każda wykonana techniką własną. Już teraz wiem że będą następne, i następne…Zwyczajnie…



Przepraszam za straszna jakość zdjęć - potrzebny mi nowy aparat.

Z cyklu „Łąka” – technika własna



Kolejny  łąkowa wariacja


wtorek, 30 listopada 2010

gorsze jak zaraza

Obiecałam mamie, że zadzwonię do Niuńki i dowiem się wreszcie, czy dzieje się coś w sprawie kanalizacji, która zanim jeszcze powstała, zdążyła skłócić permanentnie pół kieleckiej wsi, że prawie kłonice latały… Obiecałam małemu dziecku wyprawę na bajkowe poranki do kina. Dużemu – wagon ruskich pierogów. Szczęściu – randkę. Teteni… Sołtysowej… Pani Danusi, co przychodzi na karciane rozkłady szukać pocieszenia… Obiecałam!

Tyle, że od kiedy w domu na Wzgórzu trwa szmaciane szaleństwo – jestem nieobecna ani duchem, ani ciałem. Domownicy lecą na kanapkach z białym serem – nawet śmierdzącej rzepy w charakterze wsadu utrzeć nie mam kiedy! Na podłogach i meblach przewalają się kawałki materiałów i nitek. Zarastamy brudem od piwnicy po dach! Chociaż nie – pralka chodzi na okrągło, pierze i płucze to co uda mi się ustrzelić w second handach! Nocami zamiast szaleć w objęciach ślubnego chłopa, modlę się do mojej nowej maszyny do szycia – janome model 525. Gorsze to jak zaraza. Jak alkoholizm!

To co na moim starym łuczniku było nie do przeskoczenia, tu biorę z marszu i z przytupem:)

Teraz będę się puszyć jak pawica! Najpierw tkanina na ścianę w energetycznym, barwnym zestawieniu. „Prawie” …jak z gabinetu ezoterycznego – moje szczęście komentuje pseudo patchwork SŁONECZNY.
Potem pierwsza z szeregu tildowych zabawek – królik Mietek.








Niebieska łąka jeszcze w proszku. Ważki w częściowym proszku. I kolejne tildy jeszcze kompletnie łyse – nie będę ludzi straszyć. W końcu my też z lokówkami na głowie do ludzi nie latamy.




Postanowiłam, że w tym roku prezenty na gwiazdkę dla całej rodziny uszyje, wymodzę osobiście – temi rencami…;) Ja przyjęłabym z wdzięcznością wagon kolejowy z kuponami tkanin, koronek, nici, guziczków, lamówek, ozdobników, pierdutek !!! Niedobrze… Gorsze to jak zaraza.

Będę informować na bieżąco…

środa, 10 listopada 2010

Gorączka sobotniej nocy...

Idą dwa koty przez pustynię i jeden z nich mówi do drugiego - Nie ogarniam tej kuwety…
O kotach napisała mi dzisiaj Iwona. Śmiałam się w kułak nad klawiaturą, usiłując nie pamiętać, że mały łaciaty pomiot od buzkowej nasrał dopiero co w moje ulubione tenisówki! Wina moja – bo zostawiłam obok ławki, przed domem, ale żeby od razu kuwetę z obuwia robić, bez dania racji??? Duże dziecko na chichoty uszy zatkało i uciekło, a raczej oddaliło się posuwistym polonezem. Od operacji nie minął tydzień, więc szwy na moim synu trzeszczą jeszcze przy lada poruszeniu. Ledwie chodzi, ledwie siedzi, nie kicha, nie kaszle, za to palec wskazujący do poruszania komputerową myszką w znakomitej formie! Jak zawsze. Na widok mojej miny protestuje: Przestań! Przestań! Zabraniam Ci mnie rozśmieszać! W zapomnienie odeszły strach, ból, łzy i cierpienie. Za dwa lata lekarze usuną metalową obejmę, którą umieścili w jego klatce piersiowej i znów będzie chłopak jak malowanie. Może tylko we mnie zostanie ślad po ostatnich wydarzeniach. Kolejna pieczątka wypalona na dnie duszy…

Ból naszego dziecka boli nas matki po stokroć bardziej...

Sarenka też jakby nieco lepsza. Gorączka w normalnych prawie rejestrach – 37.5. Zakres domowego bałaganu również. Znaczy dziecko chyba zdrowieje. W proteście przeciw porzuceniu, gdy latałam dzień w dzień do szpitala pielęgnować rodzinną konkurencję, zapadło na tajemniczą gorączkową infekcję. Doktor Marek z izby przyjęć na pogotowiu przyjął nas w gorącą sobotnią noc jak starych znajomych. Ozdobił książeczkę nowym wpisem, obok wylewnych uwag sprzed miesiąca i wręczając plik recept zapewnił: Dzieci zazwyczaj chorują w weekend! Poradzicie sobie! Omal nie zemdlałam uiszczając przy aptecznym okienku - 147 zł! Przez 4 dni dziewczynka jadła głownie panadol i nie wypuszczała termometru z buźki. Gorączka na dobre spadła (mam nadzieję!), gdy w drzwiach stanął jęczący przy każdym kroku braciszek. To się nazywa solidarność.

Oglądają razem „epoki lodowcowe” albo się kłócą A mnie w końcu udało się odespać stres, zmęczenie ostatniego tygodnia i wrócić do moich pajęczyn ze Wzgórza. Tetenia, która pojawiała się od czasu do czasu na scenie wydarzeń, pełniąc dyżury przy wnusi, wyszukała dziś okaz zastawiony chyba na wieloryba! I na tymże odkryciu skończyła się jej wizyta, gdyż małe dziecko wręczyło babie buty szczebiocąc słodko: Pa baba, paaaa!!! Ić dziadzia!

Ponieważ zupełnie nie ogarniam tej kuwety…oświadczam, że jutro mam zamiar złapać za pędzel i stworzyć zupełnie nowy wymiar ścian.

środa, 27 października 2010

Prawie!

W kuchni śmierdzą cammeberty. Wystarczy pomachać drzwiami lodówki, a nowa fala smrodu natychmiast unosi się pod sufitem. Macham i macham, z nadzieją, że nasze ulubione pożywienie rozmnoży się w cudowny sposób. Mało, że się nie rozmnaża to jeszcze za każdym machnięciem go ubywa! Za to cholesterol w moich tętnicach ma się pewnie w najlepsze! Śmierdzący ser przywieźli francuscy goście. Uśmiechając się radośnie - Bon appetit! – uroczyście wręczyli drewniane pudełeczko z cuchnącą zawartością. Przyjęliśmy z wdzięcznością. I leży. I pięknie cuchnie. Tyle, że chyba od tego cuchnięcia jest go coraz mniej!

I byłoby po sprawie, gdyby moje szczęście nie poleciało na wyprzedaż iglaków do marketu. Iglaki okazałe i kompletnie nie wysuszone, w przyjaznej cenie. Chłop popruł po te sadzonki busem i załapał się na ostatnie paręnaście sztuk. Rozżalony, że tylko tyle, ruszył z koszem między półki. Zmysł węchu zaprowadził go do witryny z…serami. I trafu trzeba, że wśród dziurawej rozpusty wypatrzył owe pudełka z naszym cammembertem! Nie musimy już po pleśniaka do Francji jechać! – prezentował wieczorem drewniane opakowania z serem. …Leży na półce w naszym markecie! Taki sam!

Prawie.

Na naszym niebie prawdziwe gęgawisko. Dzikie gęsi przelatują przez Wzgórze tranzytem, z dziesiątek małych kluczy tworząc większe i większe, łącząc się w podniebnym tańcu, wirując. Hałas i pozdrawianie takie, że człowiek własnych myśli nie słyszy. Zaciągając się ostrym jak brzytwa powietrzem, podglądamy przyrodnicze cuda obydwie z sarenką. Ciągle jeszcze interesująco blade i zblazowane - po dwutygodniowym chorowaniu!

dzióbki i uprzęże

Niuńka przeszła od razu do rzeczy. Wlewając w telefoniczną słuchawkę potok słów, ominęła zręcznie temat wtorkowej operacji i skupiła się na starszym, zaręczonym właśnie dziecku. Mówię ci Joaśka, co to jest za miłość! Jakie emocje! Szał ciał i uprzęży! – opisywała ze szczegółami, jak przyszły zięć rąk od niuńkowej córki oderwać nie może, jak młodzi z dzióbków sobie wydziobują, w oczy patrzą i na całowanie im się po kątach zbiera. Dałby Bóg przeżyć taką miłość! Przecież my nawet nie pamiętamy, co się wtedy czuje! Po ćwierć wieku małżeńskich zdarzeń i zderzeń mało kto, Niuńka, pamięta – mało kto! Trzeba by się więcej postarać…

Obraziłam się na moje szczęście w sobotę. Kolejną, którą spędzałyśmy we dwie z sarenką – same. Od pół roku nasze soboty wcale nie różnią się od piątku czy poniedziałku. Chłop bierze pod pachę drugie śniadanie i bladym świtem jedzie do pracy. Nie musi. Raczej – nie potrafi odmówić. Bo proszą znajomi, bo rodzina, bo stary klient, a ostatnio kolega po fachu… A w niedziele – patrzę jak ucieka z niego życie i przez te kilka godzin odpoczynku próbuje się zregenerować do nowej pracy. I gdzie tu czas na amory i inne uniesienia. Na dzióbki i uprzęże. Szlag!

Obrażanie nosiłam demonstracyjnie jeszcze w niedzielę, z trudem, bo wysiadło mi prawe kolano i wszelkie zginania akcentowały soczyste psiekrwie, mruczane pod nosem. Dzieliła nas nawet wąska kanapa, na której siedzieliśmy rozdzieleni pasem szerokości lotniska Okęcie. Sarenka zdezorientowana, zaglądała w oczy i mamie i tacie, aż nie radząc sobie z napięciem, palnęła mnie z dezaprobatą po dłoni. Mamusia z tatusiem pokażą ci kocie jak w łapki grają…- wyciągnęłam w odpowiedzi pulchne kończyny w mężowskim kierunku. Chłopu pod powiekami błysło i zgasło, a zaraz potem trzepnął mnie po wierzchu z ochotą. Raz, drugi…Za trzecim nie trafił, to oddałam. Sarenka zaparta łokciami o stolik chichotała radośnie. Okęcie między nami stało się miedzą ledwie, ślimaczym śladem na kapuścianym liściu, znikło wreszcie zepchnięte dyskretnie z kanapy. Z naszych zaplecionych palców strzelały słupy energii, a ja przypomniałam sobie chwilę kiedy pierwszy raz mój mężczyzna dotknął miłośnie mojej dłoni…

Nie Niuńka – tego się nie zapomina. Jeśli tylko człowiekowi się przydarzy – to trwa. Przywalone motłochem codziennych zdarzeń, człowieczym egotyzmem – czeka. Trzeba się tylko odrobinę postarać…

poniedziałek, 18 października 2010

Kiedy sprawy nie idą jak iść powinny...

Tetenię bladym świtem obudziła ekipa wodociągowa. Dzwonili do bramy domagając się przejazdu dla swoich maszyn. Ponieważ Tetenia zazwyczaj nie wstaje przed jedenastą,  trwało trochę, zanim zrozumiała czego tak natarczywie domagają się panowie. Zagarniając poły szlafroczka, podrobiła po klucz od bramy, który bóg jeden wiedzieć gdzie był i kto go ostatni dotykał. Psiekrwie i różne inne cholery, dostały się po części małżonkowi, jak i jego pupilowi, który usłyszawszy kotłujące się przy furtce towarzystwo sapał jak parowóz przy drzwiach, przebierając pazurami.
Zanim ekipa rozpoczęła pracę, Tetenia aresztowała psa, zamykając go na wydzielonej części ogrodu. Cisza na podwórzu zaniepokoiła ją dopiero na 32 stronie kobiecego pisma. Wyjrzała kuchennym oknem.
Maszyny stały. Panów nie było. To znaczy byli, ale pochowani. Dwóch siedziało upchniętych w kabinie mini koparki, trzeci, zamknął się w warzywniku Teteni. Na środku podwórza leżał i ział labrador, czerwonozłoty i spasiony niczym gigantyczna parówka. Oderwana od metalowych przęseł siatka leżała na ziemi, przykrywając wielgachny podkop wydarty w ziemi…
Pani! – wrzasnął chłop z warzywnych zagonków – to jakiś diabeł jest! Jak poooszedł, to ta siatka tylko fruwała! Zadem ją wyrwał! Ledwieśmy zdążyli uciec!
Tetenia najpierw stłukła psi tyłek  laczuszkiem na koreczku, potem znalazła winnego. Mówiłam ci, żebyś mu na noc żreć nie dawał! – potrząsając gniewnie lokami, ryknęła w kierunku teścia skrabiącego się po kuchennych schodach. Zaskoczony atakiem starszy pan, przez chwilę oceniał swoje szanse, po czym honorowo gwizdnął na psa i obaj wycofali się z placu boju, chlastając wejściowymi drzwiami.
Panowie ziemnych hałd nie narobili, bo koparka specjalnym „kretem” kopała pod ziemią. Grzecznie się pożegnali, informując że wodę puszczą…za miesiąc!!! Pożegnała ich nowa porcja psiekrwi, tym razem w wykonaniu reszty domowników!

Kiedy sprawy nie idą jak iść powinny, nie ratuje ani święty spokój ani różne inne dystanse. Musi się wyszumieć, wygotować. Nie inaczej:0 To były piekielnie trudne dni. Najpierw rzeczowy i sympatyczny pan doktor zaznaczył – ma pani chorobę wieńcową! A, zaraz potem, pędziliśmy z moim szczęściem przez mroźną noc na szpitalną izbę przyjęć. Nieprzytomna z gorączki sarenka leciała przez ręce walcząc o oddech. Ma zapalenie krtani, trzeba jej szybko podać środki rozkurczowe…! – dysponował dyżurujący pediatra.
W tym wodociągowym szaleństwie jest metoda. Najbardziej brakuje mi teraz radości. I uśmiechu:)

piątek, 15 października 2010

albo zima albo menopauza!

Tłoczno się zrobiło ostatnio pod moimi wierzbami nad stawem. Ciężko się wcisnąć na jakie rozmyślania, bo towarzystwo wali jak na procesję. Popołudniami na chodniku ze starej cegły wyleguje się suka, zaopatrzona w jabłka zerwane w sadzie z niziutkich jabłonek. Zawsze jeden i ten sam gatunek – słodki i soczysty! Zdejmuje je pyskiem delikatnie z gałęzi, sztuka po sztuce i ciumka, zapierając się o owoc przednimi łapami.
Z rana za to urzęduje śnieżnobiała czapla. Kradnie nam ryby. Lubię patrzeć jak poluje. Tyle w niej cierpliwości i konsekwencji. Przy tym jest wdzięczna i elegancka niczym rasowa kobieta. Choć to przecie równie dobrze może być facet? Zresztą nigdzie nie jest powiedziane, że facet nie może być rasowy i elegancki!
Jejmość dzisiaj spóźniona – mruczę złośliwie pod nosem, podglądając ptaszysko rankiem z okna sypialni. Zima za pasem, a pani wciąż stoi po kolana w wodzie. I żre! Czas się chyba zbierać w jakie cieplejsze rejony?! Ze co…? Że nie w sosie? Że niby, nie jestem…

Wkurza mnie byle co. Ledwie drobiazg, duperela wyprowadza z równowagi i zaczyna się jojczenie. Jak dodać pobekiwanie w rękaw i trzaskanie garami – to wychodzi na to, że nie znoszę dzisiaj samej siebie! Ki cholera?!
Domownicy – sprawiedliwość oddam – próbują z całych sił rozchmurzać. Powiedz kocie tatusiowi, jak mama robi? – kusił od świtu tata sarenki, zadając niewygodne pytania. Łałałał!!! – jazgocze dziewuszka szczęśliwa, że zna odpowiedź. Łał…łał…łał…odmierzam krok za krokiem ścieżką do świątyni dumania. Łał…łał…szeleszczą suche, wierzbowe listki pod stopami. Łał …!!! – wrzeszczą nad Wzgórzem gęsi. Świat się dziś na mnie uwziął, czy co?!

Albo zima za pasem albo menopauza!


PS. Wpatrując się w ciemne lustro wody wymyśliłam, że najważniejsze w wychowaniu dziecka jest…zbudowanie poczucia wartości. No i wszelakich innych wartości;) Parę dni temu w przedszkolu, pani Renia wygłosiła teorię o „radzeniu sobie”. Oto - samodzielny dzieciak zawsze sobie w życiu da radę! Jak od małego przyuczony do twardego życia, do codziennych czynności, to potem taka szkoła zaprocentuje. Że piernaty i inne pierzyny niedobre, bo amortyzują to co tak naprawdę ma nas hartować i budować. Bo potem może być za późno…
A guzik, pani Renatko:) Nie pomoże ani umiejętność gotowania, prania, odkurzanie ani nawet dziubdzianie na drutach! Największa lebiega, dwie lewe ręce, ale z wpojonym przez rodziców szacunkiem do samego siebie, będzie śmigać po tafli życia z rozwianym włosem! Zaś najlepsza złota rączka, najładniejsza panna „od tańca i różańca” – tyle, że zakompleksiała, przygarbi się do ziemi pod wpływem nieporadnych emocji.

piątek, 8 października 2010

od góry, czy w dół...?

Wielbłąd gapił się na nas impertynencko. Memłał przy tym cały czas gębą, z wyraźnym zamiarem churchnięcia wymemłanej zawartości w naszym kierunku. Głucha na protesty sarenki, wycofałam na wszelki wypadek spacerówkę. Na pięć metrów nie splunie, nie ma mowyWłochaty stwór zagulgotał i przełknął. Dziecko zapiszczało w zachwycie, wyciągając z torby pszenną bułę. No. Teraz ten bydlak zacznie się na dodatek ślinić…

Zamiast do przedszkola pojechałyśmy w przeciwną stronę. Do parku w miasteczku oddalonym kilkanaście kilometrów. Na wagary. Powłóczyć się. Zdystansować. Powietrze było rześkie, ławki w parku puste, a na ogromnym placu zabaw ledwie dwóch tatusiów z pociechami. Można pomarzyć albo oczy zamknąć. Nawet włosy z głowy rwać lub cichutko popłakać. Nikt nie zauważy. Dromadery spacerujące ku uciesze gawiedzi po zagrodzie, skutecznie odwrócą uwagę.

Rozłożyłam na kolanie papierową harmonijkę wydruku. Ładny – w czerwoną kratkę. Z amplitudą czarnych podskoków. Metrowy kawałek  pracy mojego czterdziestoparoletniego serca. Zaburzenia…- nabazgrała w opisie pani doktor. Nigdzie nie stało, że serce dobre albo złe, że kocha, wzrusza się czy nienawidzi, że zawsze mocniej bije, gdy robię to co robić lubię…Tak zwyczajnie – po ludzku, z zacięciem. Może i nie jest młode. Taki nieco przechadzany model, ale mocne. Dało radę, gdy bywało źle. Nie pękło, gdy świat wokół runął. A tu marne - „zaburzenia”...

Wcale mi się nie chciało robić tego EKG. Młody człowiek w gabinecie zabiegowym uśmiechnął się szeroko i kazał rozebrać do połowy…od góry, czy w dół…zapytałam błyskotliwie, szukając drogi ucieczki. W sukurs przybyła sarenka, uczepiwszy się nogi jasno dała panu do zrozumienia, że żadnych badań nie będzie. Tylko proszę z tym nie zwlekać, zwłaszcza jeśli coś się dzieje…pan pomachał nam na pożegnanie, pewnie trochę zawiedziony. Nie czekałam. Dziecko podrzuciłam Teteni i ucelowawszy w kobiecą obsadę dyżurki, pozwoliłam sobie obwiesić cycki czujnikami. Piknęło w końcu, taśma wyleciała. Śliczna panna z ciemnymi jak krew paznokciami podziękowała.

Jeszcze nie wiem co zrobię. Może zapiszę się na taniec? Albo zacznę rzeźbić w lodzie? Może jak Cejrowski wyruszę na wyprawę poznać życie dzikich plemion. Albo ruszę przez pustynię na tym śmierdzącym wielbłądzie! Mam obciążony zawałami wywiad i chyba zbyt mało czasu na... życie. Muszę przestać je trwonić. A może się mylę? Może właśnie nie tracę ani minuty…

Sarenka wykonała w parku uroczy pląs na pożegnanie. Wydziamgana przez dziecko buła dostała się gołębiom. Wielbłąd natychmiast stracił zainteresowanie. Zostawiając za plecami egzotykę wróciłyśmy do widoku sołtysowych świń. i kluczy dzikich gęsi, które pokryły niebo nad Wzgórzem czarnymi wstążkami. Moje szczęście po powrocie z pracy długo patrzyło  w załzawione joasine oczy. Przytulając, wydmuchało szeptem w moje włosy…Tak cię kocham…








czwartek, 30 września 2010

Niech od razu się wypłacze...

Idzie jak krew z nosa. Zamiast parę godzin dziennie na różnych zawodowych kreacjach, wrzesień w całości przesiedziałam w wiejskim przedszkolu, czołgając się po dywanie, budując wieże z klocków, ocierając zasmarkany nosek i licząc po cichu, że cud się stanie i sarenka pewnego pięknego dnia da mi wychodne…

Najpierw testowaliśmy sposób pani Basi…Niech od razu się wypłacze, potem będzie święty spokój! - przekonała mnie długim stażem. Zgodnie z zaleceniem zostawiałam zdumione dziecko na środku sali i zdecydowanym, kretyńskim krokiem opuszczałam lokal. Przez trzy dni w milczeniu córeczka oglądała dzieci, zabawki, niskie umywalki w toalecie, plac zabaw na podwórku, dostała nawet medal dla najdzielniejszego przedszkolaka… Czwartego dnia zadzwonił telefon …niech pani migiem przyjeżdża, nie możemy jej uspokoić, cały czas płacze…Sama miałam problemy, żeby wyciszyć i uspokoić roztrzęsioną, dwuletnią dziewczynkę.

Okazuje się, że nie sposób kroić wszystkich jedną miarką. Zły początek sprawił, że dziecko przez kolejne dwa tygodnie nie puściło mojej nogawki, a noce spędzało na naszych poduszkach włażąc nam na głowy. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś przywiązał mi do nogi 13 kilogramową kotwicę.

Wtedy do akcji wkroczyła pani Renia – Trzeba na nowo odbudować jej zaufanie. Jak się nie uda – trudno – jest dla niej za wcześnie… spróbujecie za rok. Pokiwałam smętnie głową, węsząc porażkę i przywiozłam do przedszkola wydeptane, niebieskie kapcie. Przez 2 tygodnie żadnych postępów. Sarenka dreptała za mną krok w krok, wychwytując nadludzkim zmysłem najmniejsze próby oddalenia się na centymetr. Weźmy opiekunkę! – błagałam męża popołudniami, wykończona całodobowym matkowaniem. I chłop byłby uległ żoninym lamentom, gdyby nie radosne prognozy naszej pani logopedy. Sarenka chodzi do przedszkola! Brawo! Tylko niech pani nie przyjdzie do głowy ją stamtąd zabierać!

Młoda, chudziutka jak wiosenny szczypiorek pani Ewelina nieśmiało zaproponowała pewnego dnia, żeby …może popołudniami przyjeżdżać? Dzieci jest wtedy mniej, mogę jej poświęcić więcej czasu?
Początkowo układały we dwie puzzle, rysowały, wycinały jesienne dekoracje. Maluch pomagał wychowawczyni wkładać dziecięce rysunki do segregatorów, porządkował porozrzucane zabawki. Zapracowana dziewuszka bez problemu wypuszczała mnie z sali do toalety. Aż uznała, że jej przeszkadzam w dobrej zabawie i sama wskazywała drzwi prosząc…mama sisi!

Moje „siusianie” trwa obecnie aż dwie godziny dziennie:) Nauczona przykrym doświadczeniem nie chcę przeholować. Liczę na październikowe postępy i kolejną godzinkę wychodnego. O pełnym etacie na razie nawet nie marzę. Gdybym zaczęła chodzenie do przedszkola techniką małych kroków, pewnie pracownia działałaby już w najlepsze. A tak, mam – zawodowy święty spokój!

poniedziałek, 20 września 2010

pieprzyć pierogi!

Nie mam pojęcia kiedy mój syn stał się mężczyzną. Może wtedy, gdy wrócił z pierwszych saksów, na które wypuścił się zaraz po maturze? Z dumą położył na kuchennym stole wypchany portfel...zarobiłem na wymarzonego laptopa i pierwszy rok studiów! Może wówczas, gdy stary lekarz, mamrocząc pod nosem pozbawił go złudzeń… przy sporej dawce rozwagi i stałym przyjmowaniu leków da się jakoś z tym żyć…Albo, wiele lat temu, na pogrzebie ojca, gdy ten jeden jedyny raz płakał bezsilnie, tuląc się w moich ramionach?
Wciąż wydawał mi się taki dziecinny i nieporadny. Chudy dryblas z głową w chmurach. Myślałam – ma jeszcze tyle czasu na dorastanie, na miłość, na rozterki. Niech podczytuje Tolkiena, ustawia mecze w komputerze, zadaje milion głupich pytań, na które nie znam odpowiedzi! Moje duże dziecko stało się mężczyzną, a ja nie zauważyłam, zajęta matkowaniem sarence…

Przytulił mnie, w niedzielne popołudnie, gdy gotowałam ruskie pierogi. Stałam skamieniała jak żona Lota z kapiącym cedzakiem, licząc bezmyślnie wynurzające się na powierzchnię kawałki ciasta… raz, dwa…pięć… Zamknął szczelnie w tych swoich długich jak boa ramionach i mówi – No nie martw się już mamusiu, przecież wiesz, że wszystko będzie dobrze…W garze z pierogami wrzało i pluskało. Oczy mi zwilgotniały – pewnie od tej pary… Cedzak z rozmachem wylądował w zlewie. Pieprzyć pierogi! Uczepiłam się dużego dziecka, jak nie przymierzając kleszcz! Chwilę potem grzecznie zabrałam się za dokończenie niedzielnego obiadu. Okazja była przecie wyjątkowa. W życiu mojego syna pojawiła się kobieta…

Jaka jest? To w zasadzie bez znaczenia. Panie Boże spraw, by go kochała, tak jak na to zasługuje…Panie Boże spraw, by nie wyrządziła krzywdy mojemu dziecku…

wtorek, 14 września 2010

ulubiona litania

Najbardziej na świecie lubię ludzi. Lubię zaglądać im w oczy. Bezwstydnie. I z nadzieją na rozwiązanie zagadek, które kryją. Wsłuchiwać się w ich opowieści, milczeć razem lub przysiąść na ławce w parku. I wierzyć. Kołysać tę wiarę w sobie cichutko, by dodawała sił w zwątpieniu. Mami…najbardziej na świecie to ja lubię ludzi!!!
Mamigora dała mi zadanie. Trudnie piekielnie i niewdzięczne, no bo jak tu z całej litanii dziesięć rzeczy najulubieńszych wybrać i w słupek zestawić. Reszta się przecie obrazi!
Lubię jak wszyscy są w domu. Jak moje szczęście wciskając łokcie w blat kuchennego stołu modli się jakieś 40 minut do kubka z wystygniętą herbatą i po raz 30 pyta: I co jeszcze? Co jeszcze dziś się wydarzyło? Jak przez kolejne 40 minut opowiadamy z sarenką o karpiu obżerającym wierzbowe listki, zwisające nad wodą albo o wyprawie do lasu, skąd przytargałyśmy kanie wielkie jak parasole.
Lubię ciszę przed burzą. Taki stan, gdy nie wiem jeszcze nic o rzeczach, które tworzę. Dotykam tworzywa. Czuję poruszające się w środku motyle. Wydaje mi się, że wystarczy jedynie sięgnąć po odpowiedź. Prawdziwym cudem jest chwila, gdy z bezwładnie rozsypanych wyrazów powstaje treść, gdy szkic ledwie zyskuje kształt i fakturę, gdy obracany w palcach przedmiot zyskuje duszę…Tworzenie jest cudem!
Lubię duże i małe dziecko, bo są wyjątkowym darem od Pana Boga. I każdego dnia walę czołem o podłogę z wdzięczności za taki podarek!
Lubię smak mojego mężczyzny. I seks, bo jest najpiękniejszym dopełnieniem ludzkiej miłości. Medytacją we dwoje. Radością i bezwarunkową akceptacją.
Lubię pisać. Na razie nie wiem jeszcze czy powinnam.
Lubię domową kawę - za aromat i poranną medytację. Czerwone wino - najbardziej wiśniowo-porzeczkowe z produkcji mojego szczęścia. I lody i czekoladę - bakaliowe i wszystkie inne:)
Lubię morze i chciałabym mieszkać nad Bałtykiem.
Lubię być tu i teraz….z powodów wyżej wymienionych:)

Na deser zostawiam sobie - Joasię, pyzatą, w średnim wieku, ni głupią ni przemądrzałą. Mieszka na Wzgórzu. Lubię ją...

Miami, to było trudne zadanie. Dziękuję za wybór. Osoby, którym chciałabym zadać to pytanie, nie piszą tutaj bloga (nie wszystkie), może jednak uda mi się tą drogą namówić je do takiej spowiedzi? JolaJola:) Geminia:) Uleczka:) i Adrianna:)

poniedziałek, 6 września 2010

A gwiazdy, świecą nocą...

Zostaw gary, pokażę ci coś…- małżeńskie szczęście objęło mnie ochoczo w pasie, wlekąc przekonująco w kierunku drzwi na podwórze. W zlewie, poutykany byle jak stos naczyń czekał na rozpracowanie. Przytomnie – zastąpiłam stołową zastawę kartonowymi tackami i innym plastikowym śmieciem, więc kupka do zmywania znacznie się ograniczyła.
Śmierdzący dymem z ogniska, ostatni, rozochoceni goście, dopiero co odjechali. Obudzone śpiewami bocianisko darło się żałośnie na słupie, poświstując żewliwie. Stare ptaki odleciały kilka dni temu. Porzuciły młodziaka, który ledwie tydzień temu opanował sfruwanie z gniazda. Spaceruje nam teraz dni całe pod oknami wydziobując z mokrej ziemi tłuste rosówki i inne robactwo. Pies zdaje się go zupełnie ignorować, koty gapią się obojętnie. Przyjeżdżają różni - popatrzeć. Auta zatrzymują, zdjęcia robią. A młody bociek kroczy dostojnie asfaltem i zagląda to na podwórko do sąsiadów, to na moje cyniowe rabatki. Postoi na jednej nodze na poboczu, łypie jednym okiem i zgężony po zimnych nocach, suszy w słońcu piórka. Ornitolog zajrzał parę razy, głową pokręcił – aż cztery bocianie pary w okolicy wychowały zbyt późno swoje młode. Kazał do kurnika z kurami zagnać i przez zimę przechować. Mięso mu dajcie i jakoś będzie…zapomnieliśmy tylko zapytać, jakie – drób… czy wieprzowinę…
Poczłapałam za chłopem niechętnie, bo ogień w ogrodowym palenisku przygasł, zimny wiatr czesał powierzchnię stawu i od wody ciągnęło niemiłosiernie. Właściwie, powinnam za nim lecieć kurcgalopem, wąsy czochrać i w oczy zaglądać. A ja lezę jak na odstrzał... pocmokałam nad sobą politowaniem. Ze sześć razy stawał mi dziś przed oczami opięty dżinsami mężowski tyłeczek przy ogniskowych manipulacjach. Dżinsy stare, ulubione, z czasów, gdy chłopa poznałam. Nic a nic nie poszerzane w pasie…Tyłeczek zgrabny, nic a nic z fasonu nie stracił. Pewnie inne też zauważyły…Ot baba durna ze mnie!
Kuknąwszy szybciutko do sarenki, która spała trzymając w objęciach wściekle różowy tornister,  puściłam się po świeżono skoszonej trawie niczym łania – ociężała wprawdzie, ale zawsze... Małżonek ustawił tuż przy ogniu niziutkie taborety. Otrzymałam kubek z inką i wełniany pled. Pomilczeliśmy chwilę, gapiąc się w żarzące palenisko. Lśniło hipnotycznie niczym rozgwieżdżone letnie niebo…
Spójrz w górę – powiedział, uśmiechając się przekornie. Od tego uśmiechu trochę zmiękły mi kolana. Potem oniemiałam z zachwytu. Niebo nad Wzgórzem było głębokie, kruczoczarne, jak zasłona z ciężkiego, miękkiego pluszu usiana milionem mieniących się diamencików. Te wielkie były na wyciągnięcie ręki, wisiały ciężko, dojrzałe do zbiorów. Te malutkie migotały zalotnie, niedostępne i dalekie. Kiedy mój mężczyzna zanurzał we mnie dłonie i usta, nie wiedziałam czy to nasze ognisko odbija się na nocnym niebie, czy gwiezdna mapa przegląda się w palenisku…
Lato chyba na dobre odeszło.

Czasem zapominamy o miłości. O gwiazdach. Bywamy żonami i matkami. Kwokami drobiącymi czule nad domostwem. Praktyczne i przepracowane. Starannie zrobione na użytek cudzy i własny. Czasem zapominamy, że jesteśmy dziewczynami, tymi samymi, które patrząc w gwiazdy umierały z miłości...

piątek, 27 sierpnia 2010

poza zasięgiem...

Kanonada za oknem dzwoniła o szyby. Waliło ogłuszająco, w odstępach parosekundowych. Jak na wojnie…mełłam przez chwilę w oczadziałym od snu umyśle, przycupnięta na brzegu małżeńskiego łoża. W zasadzie nie boję się burzy, tyle, że to za oknem wyglądało raczej na złowieszczy koniec świata. Kolana zaczęły mi dygotać, kiedy zerkając przez roletę ujrzałam nad głową niebo rozdarte ogniem błyskawic. Gniewne i oszalałe. Szlochało okrutnie, zalewając ziemię strugami deszczu. W upiornych rozbłyskach światła stare brzozy wyciągały rozpaczliwe ramiona po ratunek… Z trudem trafiałam trzęsącym się palcem w klawiaturę telefonu. Nic. Cisza. Nic. Monotonny kobiecy głos…poza zasięgiem…Nic. Cisza. Aparat szuka sieci. Mogłam tylko czekać. I modlić się by bliski mi człowiek odnalazł bezpiecznie drogę na Wzgórze…
Moje szczęście ścigało się z burzą dobre sto kilometrów. Na ostatniej prostej, kilkanaście kilometrów przed domem wpadł na ścianę wody. Zaraz potem nad jego głową rozpętało się szaleństwo. Rozsądek nakazywał chłopu zatrzymać auto i przeczekać. Strach i niepokój o ukochane kobiety sprawiły jednak, że wciskał pedał gazu, chociaż miejscami na drodze zalanej przez wodę, bus zamieniał się w białą, przeszkoloną amfibię… Raz za razem przyciskał klawisz wybierania mojego numeru. Nic. Cisza.

Sarenka przespała te wściekliznę za oknem. Obudził ją za to pół godziny później szmer naszych miłosnych pocałunków… Plaskając bosymi stópkami po posadzce, przydreptała do kuchni. Tata? Zagnana do spania, zabrała ze sobą nową lalę, jednorożca, ukochaną poduszkę i umościła się wygodnie w naszym małżeńskim łożu.
Pośrodku.

Kobiety podobno boją się pająków, ciemności i myszy. Mężczyźni obawiają się kobiet i uczuć oraz tego aby „nie zawieść”. Ludzie?
Ludzie najbardziej boją się – samotności…

sobota, 21 sierpnia 2010

w sklepie z... patykami

Widok z ławki sprawił, że nie chce nam się już spacerować. Ani nawet gadać. Siedzimy bezpieczni, pod liściastym parasolem, śledząc leniwie rzeczny nurt. Sarenka zbiera w papierową tytkę żołędzie, niedojrzałe kasztany, kamyki i kupę innego śmiecia. Przez wyrwę w szpalerze parkowej alei, u stóp skarpy rozciąga się panorama Warty. Przycupnięte nieruchomo na składanych krzesłach sylwetki wędkarzy wspierają się o zanurzone w wodzie kije. Pada. Szeleści i bębni w dębowych liściach, marszczy powierzchnię rzeki. O nasze nogi wyciągnięte wygodnie nikt się nie potyka.
Chciałbym coś zmienić… - nasze duże dziecko jest zakłopotane. Chrząka, klepie ścierpnięty od wysiadywania półdupek. Nie wiem co dokładnie…Nie patrzcie tak! Nie patrzymy. Jeden z wędkarzy, po drugiej stronie rzeki, drepce w podnieceniu przy składanym krzesełku. Ma branie – cedzi moje szczęście, wypatrując zdobyczy na końcu wędki.
Chciałbym robić… – nasz syn strzepuje z drobniutkich rączek siostry piasek i ziemię - no.. to co powinienem robić..

Tydzień wcześniej była u mnie ta dziewczyna. Długie, jasne włosy. Wspaniała figurka. Smagła od słońca i pewna siebie. Wygodnie oparta na drewnianym leżaku paliła papierosa. Wahadełko szaleje gdy pytam o jej możliwości. Dlaczego śpisz? - uśmiecha się zuchwale, w odpowiedzi na moje pytanie. Masz wspaniały potencjał – świetnie liczysz, mnożysz i dzielisz. Masz wściekle dobrą intuicję do inwestowania. Z grosza na pniu utoczysz trzos. Możesz się tym dzielić, wiesz? Od 10 lat nie zrobiłaś kroku w przód. Ani w pracy, ani w związku, ani w życiu. Niedługo za późno będzie dla ciebie na dzieci. Co lubisz? Czego pragniesz? Czego chcesz?
Jest ładna i jak na śpiącą królewnę przystało – śpiąca. Być może to za wcześnie by wiedziała albo za bardzo boi się zapytać, więc nigdy się nie dowie. Spędzi życie przycupnięta na końcu kija z przynętą w oczekiwaniu na wielką rybę. Co powinnam robić…


Nie wiem gdzie byłabym w tej chwili, gdybym zadała sobie to pytanie ćwierć wieku temu. Może za tamtą górą i za tamtą rzeką. Może tu gdzie teraz, a może aż tam gdzie chciałabym być... I choć teraz już wiem co powinnam robić, co robić chcę i nie mam już wątpliwości, to czasem żal, że tak długo to trwało.
Świat w zasadzie rządzi się prostymi prawami. Mimo, że czynimy wszystko by go zdegenerować, zdegradować, wyeliminować. Wystarczy zadać pytanie. A następnie szukać odpowiedzi. Wytrwale.

niedziela, 15 sierpnia 2010

jakubowa muszelka

Chłop sapnął gniewnie i otarł zroszone obficie czoło. Z rezygnacją pacnął kawałkiem blachy o garażowy stół. Wyglądało, że dalszego ciągu - póki co - nie będzie. Niedobrze. Czas nas gonił. Zleceniodawca nerwowo podnosił ważkość okoliczności. W dach z eternitu wściekle walił koszmarny upał. Sama bym pacnęła, nawet workiem cementu, żeby tylko przyśpieszyć choć trochę proces twórczy. Zamiast zmuszać do kreacji szare komórki, siedząc na drewnianym, ubabranym farbą zydlu, czerpałam sporą przyjemność z dotykania i gładzenia lśniącej, miedzianej powierzchni. Na betonowej podłodze, pod nogami walały się identyczne przycięte kawałki blachy…

Pielgrzymi trafili na nasze wzgórze z polecenia. Sympatyczna para po 50-tce, z niezwykłymi pomysłami na spędzanie nauczycielskiej emerytury. Przywieźli ze sobą morską muszlę, kupioną na szlaku pielgrzymki do Santiago de Compostella. Zamówili u nas podobną…z miedzi, aby umieścić ją w miejscowym kościele p.w św. Jakuba. Źle trafili. Moje szczęście, zaganiane robotą, zaparte łokciami o kuchenny stół, ignorując rozmówców wpatrywało się przez okno w wybujały zagon cynii. Gotowa byłam już oprotestować wszelkie możliwe terminy zlecenia, kiedy nagle małżonek przemówił…Blacha jest, a pomysł się znajdzie, to znaczy żona znajdzie, zaprojektuje…Dech nam zaparło kiedy podał cenę usługi. Z ledwością pokryła koszta zakupu miedzi. To nasze miejsce, nasz dom i nasza społeczność…i podobają mi się ci ludzie. Tyle - wytłumaczył mi lakonicznie swoją decyzję, gdy pielgrzymi zadowoleni z zawartej umowy, machali serdecznie na pożegnanie.

Kilka dni później pani Jola dotykała opuszkami palców powierzchni miedzianej płaskorzeźby. Była zaskoczona. Inaczej ją sobie wyobrażałam, a jednak bardzo mi się podoba…Jest w niej coś czego nie potrafię nazwać. Jakby mówiła? Wcale nie było łatwo znaleźć półśrodek, formę, którą bez problemu można umieścić na zwykłym polnym kamieniu lub drewnianym krzyżu. I która świetnie się tam poczuje:) Nasze wspólne dziełko uroczyście umieszczono na krzyżu przed kościołem w miasteczku. Deszcz, wiatr i słońce pięknie już spatynowały powierzchnię. My nadal wydłubujemy z podłogi w garażu skrawki metalu.



Może będą inne. Kilkanaście. W kościołach na szlaku pielgrzymek św. Jakuba, wytyczanym przez znajomą parę. Czoło mojego szczęścia jest trochę zafrasowane, bo życie dopisało własny rozdział tej historii. Mnie się od nowa marzy realizacja paru projektów dekoracyjnych przedmiotów… Chłop dla pewności, że żoninego marudzenia nie usłyszy naciągnął czapkę głęboko na uszy… dajecie wy mi wszyscy święty spokój…

czwartek, 12 sierpnia 2010

nie zdążą odlecieć....

Józefowa stała z lornetką na środku drogi. Głowę zadarła wysoko, celując czubkiem nosa w zachmurzone niebo. - Zdechły – na przywitanie machnęła w moją stronę dziecięcą zabawką. Przez plastikowy, wyłupnięty lekka okular niewyraźnie rysowała się kupka białych kłaczków na brzegu gniazda. - Niemożliwe, przecież stare wywaliłyby… do naszej grupki dołączył sąsiad spod lasu. Oba dorosłe ptaki, nieświadome zbiegowiska urzędowały na świeżym rżysku. Z platformy na słupie sterczała samotna głowa młodziutkiego boćka. Jego rodzeństwo od dwóch dni nie wychyliło dzioba z gniazda.
Mówiłam, że nic z tego nie będzie! Za późno się sparowały, za późno mają młode, nawet jakby się wychowały, nie zdążą odlecieć – Józefowa nadal grzebała przy pokrętłach lornetki, nie przejmując się, że w chałupie przy stole czekają goście, przybyli z daleka.
Trzeba dać znać, przyjadą, zdecydują – podsumowała.
Specjalista po bocianach przyjechał tydzień później. Miał świetną lornetkę. Narzekał, żeśmy nie spisali numerów obrączek poprzedniej bocianiej pary… Jasne. Przy pomocy lornetki Józefa z trudem można zobaczyć bociana, a co dopiero jego nogę. Zadecydował że wezmą młodziaka na zimę do zoo – jak tylko stare ptaki odlecą. Może się uda. Mimo wszystko. Mimo - że późno…


Czasem myślę sobie, że jestem za stara dla sarenki. Zbyt powolna. Niespecjalnie spontaniczna. Mam sklerozę i nie pamiętam tych wszystkich mądrych piosenek o żabkach i choinkach. Zamiast bajek o księżniczkach i kopciuszku opowiadam jej o ludziach, o ptakach i lesie. Pozwalam dotykać rzeczy, smakować, przyglądać się i wybierać. Gdy dojrzeje będę starą kobietą. Być może wcale nie zatańczę na jej weselu. Nie zdążę nauczyć jej tylu ważnych rzeczy. Czasem myślę sobie, że jest – za późno… I trochę mi żal i tęskno, że nie zobaczę jak leci…

Czasem.

sobota, 7 sierpnia 2010

skarby...

Mój ojciec sadził drzewa bez opamiętania. I koncepcji. Jak na złość wszystkie mu pięknie wyrosły. Nawet modrzew, któremu 40 lat temu złamałam czubek dobił do 50 metrów. Cała reszta drzewostanu prezentuje się równie okazale, zacieniając dom i ograniczając kompletnie dopływ światła do poszczególnych pomieszczeń. O zawilgoconych ścianach nie wspomnę. Zawezwana na pomoc ekipa pilarzy stała przez chwilę w osłupieniu. Tego srebrnego nie ruszę! Mowy nie ma! Toż to grzech śmiertelny takie drzewo pokaleczyć…- żołądkował się kierownik zadzierając głowę w górę. Niebieski świerk górował nad całą okolicą. Zaplątane w gałęziach przewody elektryczne były niemal niewidoczne. Po dyskusjach i negocjacjach udało się przy pomocy specjalistycznego sprzętu podgolić zaledwie 4 sztuki. Resztą zajęło się moje szczęście. 32 sztuki osmiometrowych żywotników zyskało zupełnie nowy wymiar.
Uharowaliśmy się na tym wypoczynku po pachy. Porządkowanie objęło również strych i inne zakamarki. Sarenka znalazła wielki drewniany abak – liczydło, a moje szczęście przedwojenne monety. Wielki plastikowy wór pełen nicianych pasemek i starych koronek wywlekałam na powietrze drżącymi rękami. Babciny skarb. Nieprzebrane bogactwo kolorów i odcieni jedwabi, mulin i kordonków zbieranych latami przez babcię artystkę i hafciarkę. Zwożonych z całej Europy, przysyłanych w paczkach zza wielkiej wody. Nawet nie pytałam o pozwolenie. To oczywiste, że są twoje…- pokiwała głową mama.
Zapalając światełko na grobie babci Marysi podziękowałam za mój prezent. Będzie jak znalazł do całej kolekcji patchworkowi-aplikowanych tkanin. Za to moje szczęście przewalając po samochodzie wielgachny koronkowo-niciany wór, syczało jak żmija o pchłach-mordercach, wszach i innych pluskwach…

magiczne chwile

Drewniany pomost sterczał w przybrzeżnych wodach zalewu niczym arka. Wleźć się dało tylko z jednej strony. Dobijając doń łódką lub żaglówką trza by najpierw przystawić drabinę. Dosadzając się z brzegu wystarczyło wziąć rozbieg i…skoczyć. Sarenka wycelowała palec w podium i objęła mocno tatową szyję. Poooszli…!


Słońce miękko ozłociło dziewczęce loki. Wydobyło półcieniem kruchość i jedwab drobnego ciała. Ukazało oczom co niewidoczne. Wpatrując się z zachwytem w obrazek podniosłam aparat bezmyślnie …


W starej sandomierskiej katedrze dziewuszka zwinęła się w kłębek na wydeptanej podłodze drewnianej ławy i zasnęła. Próbowałam podnieść małe ciałko i utulić. Odepchnęła mnie, mocniej przyciągając kolana do brody. Niemiecka wycieczka zamiast podziwiać erudycję przewodnika z zapartym tchem śledziła nasze wyczyny. Z ulgą uwolniłam wnętrza dłoni. Były jak poparzone od energii wirującej pod kościelną nawą.

Kiedy dziecko wstało, wzięło mnie za rękę i opuściło świątynię trzaskały migawki aparatów…


Pan Jerzy nawet nie próbował zbliżać się sarenki. Wyczuwał jej rezerwę. To psychotroniczka. Ależ ma silną nerwicę. Kompletnie jej nie słuchacie. Bardzo ją to złości…monotonnym ruchem wahadełka wzmacniał swoje komentarze. Ma 74 lata. Jest lekarzem. Wahadełkuje od ćwierć wieku.


Kim jesteś córeczko? I jak mamy Ciebie słyszeć, skoro tak niewiele mówisz?

sobota, 31 lipca 2010

absolutnie...

W kominie chrobocze całe popołudnie. Jakby kto papierki z cukierków zdejmował. Czasem z metalowej kratki sypią się drobiny kurzu. Pewnie chrabąszcz albo mysz wlazła, bo wokół same ścierniska. Wszystko co tchu pcha się w obejścia. Do ludzi, do żarcia. Byle się przytulić na zimę. Chłop przeszedł, ręką w kratkę palnął i pomarudził, że już po lecie, że noce chłodne, że węgiel trzeba kupić, że drzewa nie starczy…
Inaczej pachnie. Kiedy na pola ogołocone z łanów opadnie wreszcie wieczorny kurz, oddychają ciężko i pachnie dymem ogniska. Siwe warkocze mgły wiją się po rżysku, a wiatr niesie z nad wody ptasie krzyki i kwaśny zapach torfu. Pachnie przemijaniem.

Kombica zapakowana po czubek dachu. Pies pojechał na wakacje do rodziców. Pod „czułą” opieką ojca przytyje przez tydzień tyle, że trzeba go będzie z miesiąc odchudzać. Sarenka zawlokła do bagażnika karton z zabawkami i plastikową kasę fiskalną. Moje szczęście na widok dziesięciu par damsko-dziewczyńskiego obuwia zamajtało mi wymownie przed twarzą swoimi sandałami. Placek drożdżowy, najlepszy do smarowania masłem upieczony. Jedziemy. Przez tydzień nie będziemy robić absolutnie nic. Oprócz wałęsania się po bliższych i dalszych sercu okolicach. Szukania wody ze starym różdżkarzem. Gadania z równie starymi przyjaciółmi. Odwiedzania jarmarków. Naprawiania chałupy. Nie będziemy robić nic. Kompletnie. A wieczorami popatrzymy sobie na góry. Świętokrzyskie. Z kubkiem inki w ręku.
Do zobaczenia:)

wtorek, 27 lipca 2010

navigare...

Spójrz…jak klient przekłada karty… jak dzieli je na części…Którymi palcami ich dotyka? Chwyta kciukiem i palcem wskazującym. Pozostałe rozcapierza szeroko unikając kontaktu z talią. Palec środkowy – to planeta Saturn (ograniczenia), serdeczny – to Słońce (miłość i związki) mały – to Merkury (komunikacja, spryt, handel). Być może pomija te sfery życia? Być może sobie z nimi nie radzi? Chwyta za krótkie brzegi – na skróty - jakby bał się życia i odpowiedzialności za swoje postępowanie. Sypie niezdarnie karty po stole układając je w 3 nierówne stosy- przeszłość, teraźniejszość, przyszłość…
Alfabet którym się posługuje Eulalia jest wyjątkowy. Złożony w słowa i zdania jest jak mapa – pełna zdarzeń, zderzeń, zakrętów losu i tajemnych zakamarków. Skrzy się i pulsuje energią. Uwielbiam słuchać, kiedy karciane figury snują człowieczą opowieść – nawet najzwyklejsza z nich bywa frapująca.
Piękny, młody mężczyzna za stołem, wciąż splata i rozplata dłonie. Czasem wstaje i spaceruje po mieszkaniu, potrząsa jasnymi włosami, zwilża usta. Cały drży i trzepoce. Jego historia jest tak nieprawdopodobna, że najchętniej słuchałabym z dłonią wspartą o policzek dni całe, przegryzając od czasu do czasu czekoladowym michałkiem. Nie oceniaj!! – przywołuje mnie do porządku Lala. Pamiętaj, że Ci ludzie przychodzą po pomoc, po wsparcie, niektórzy po ratunek. Cokolwiek zobaczysz i usłyszysz – nie oceniaj! Staraj się odnaleźć ten problem i pomóc im go rozwiązać…
Strasznie dużo od życia wziąłeś, czas wielki byś nauczył się dawać…usiadł wygodnie naprzeciw, patrzy mi w oczy. Słucha. Mówi o marzeniach, po które nie umie, nie potrafi lub nie chce mu się sięgać.
Lala ma minę jak zadowolony kocur wracający z polowania.
Mówiłam Ci przecie, że jesteś gotowa…- maleńka, czarna, obrotna jak fryga w kuchni, chlasta nożem energicznie czerwoną kapustę na surówkę.
Mówiłaś:)Ale możesz powtórzyć, a potem jeszcze raz powtórzyć i jeszcze i jeszcze! Aż wreszcie usłyszę:)



Kiedy uczeń jest gotowy, znajdzie się nauczyciel. Ludzie, których powinien spotkać z pewnością staną na jego drodze. Ci których powinien unikać, będą go omijać szerokim łukiem. Będę wracać do Eulalii, do jej różanych nalewek, mądrych rad, wrażliwości i otwartości na człowieka. Jeśli pozwoli, będę czerpać garściami ze szkatuły pełnej wyjątkowych skarbów. Bo jest niezwykłym człowiekiem, starą duszą i potrafi dzielić się tym co najlepsze.

sobota, 24 lipca 2010

rosarium...

Różana nalewka Eulalii na kolor i smak letniego popołudnia. Pachnie jak półnaga tancerka o oliwkowej skórze – obietnicą. Słodka różana nuta, skrywa głęboko moc i gorycz alkoholu. Wiele w niej finezji i mnóstwo prostoty. Najlepsza powstaje z kwiatów w kolorze ciemnej czerwieni. Białe lub różowe płatki zabarwiają sino szlachetny odcień. Eulalia zbiera je przez całe lato. Mości w szklanym słoju doprawiając szczyptą swojej magii. Chroni przed światłem dnia w dębowej szafie, aż podpalany karmelkowo płyn uwolni różany aromat.

Pijemy nalewkę ze szklanych naparsteczków. Przy lalkowym stole, w pokoju z widokiem na ogród… Rozrzucone na drewnianym blacie karty opowiadają historię powrotów i rozstań. Miłości i nienawiści. Uśmiechu losu i niepewności.
Dojrzałaś…- mądre oczy Lali błyszczą z nad okularowych szkieł. Kiedyś nie rozmawiałabyś ze mną w ten sposób…

Różna słodycz rozpływa się na języku, głaszcząc podniebienie. Od naszego ostatniego spotkania minęło 12 lat. Dojrzałam. Straciłam i zyskałam. Nauczyłam się pokory. I miłości bezwarunkowej do ludzi, do świata, do siebie. Jestem gotowa.
Przyszłam tu, byś mnie uczyła…

pieczątki...

Pulsujące żarem ognisko przypominało kupę ciśniętych na trawę diamentów. Skrzyło cudnie, ziejąc nam w twarz, popiskując i odpychając. Jerzy starannie rozgarnął gorącość formując grabiami ognisty dywan u naszych stóp. Staliśmy w kręgu chłonąc każdy ruch, słowo i gest mężczyzny. Kiedy uznał, że pora zacząć ceremonię wyrównał oddech i przemaszerował po rozżarzonych węglach…
Patrzyłam z ciekawością dziecka, bez lęku, ufnie. Po co tutaj jestem? Co chcę udowodnić? Pytania jak jaskółki śmigały w mojej głowie, muskając powierzchnię duszy lśniącymi jak lawa skrzydełkami.
Jerzy położył ręce na ramionach pierwszej z kręgu osoby. Uspokoił jej oddech, pomógł złapać rytm wybijany nogami. Idziesz! – nakazał zdecydowanie. Młody chłopak bez wahania postawił stopy na ścieżce. Pokonał szybko kilkumetrowy dystans. Po drugiej stronie przejęły do życzliwe ręce przyjaciół. Potem poszli inni.
Gdy mistrz ceremonii skinął na mnie, strach w moim brzuchu spęczniał. Czułam, jak wypełza z najgłębszych zakamarków, napinając skórę. Jak staje się instynktowny, pierwotny i zwierzęcy. To idiotyczne! – piszczało mi pod czaszką.
Jesteś gotowa?
Nie wiem… - wyciągnięta do marszu stopa zawisła w powietrzu. Powstrzymały mnie ręce Jurka. Nie możesz tam wejść, jeśli nie jesteś pewna, że tego chcesz…
Chcę. Pojęcia nie mam do czego mi to potrzebne, ale CHCĘ!!!
Pochyliłam kark, jak zwierzę szykujące się do ataku. Słychać było powietrze uwalniane ze świstem przy każdym uderzeniu stopy o ziemię. Drżały mięśnie. Raz…dwa…trzy…cztery…Z każdym krokiem wybitym po ognistym dywanie rosło zdziwienie i zachwyt. Nie boli! Nie boli! Nie boli! To niesamowite…- szeptałam wkraczając na chłodną, zieloną trawę po drugiej stronie. Śmiech moich towarzyszy znów stał się zwyczajny.
Receptory stóp pobudzone żarem koncertowały zawzięcie. Uczucie mrowienia na powierzchni stóp i gorącość. Żadnych pęcherzy, zranień, poparzeń. „Ogień” pod stopami czuję do tej pory. Jak to możliwe, że przespacerowałam się ścieżką żaru o temperaturze ok.600-700 stopni C i nie mam żadnych obrażeń? Co najwyżej usmarowana byłam popiołem.
Kilkoro z nas uległo niewielkim poparzeniom. Lalka przypieczenia na opuszkach palców i śródstopiu smarowała maścią aloesową. Sprawdziłyśmy na mapie receptorów stóp. Zatoki, żołądek, tarczyca – chrome miejsca w jej organizmie.

Nie zdecydowałam się na powtórny marsz. Uznałam, że wystarczy, że nie jest mi potrzebny. Chodzenie po ogniu wypaliło nowe pieczątki w duszy. Wiem po co sięgać i nie ma we mnie strachu. Ani euforii. Po prostu pewność, że wszystko czego dotknę będzie miało i sens i pożytek dla innych, jeśli tylko dotykać będę z miłością. I nie ma znaczenia co myślą o tym inni, bo to moja droga i ja nią będę podążać.



Chodzenie po rozżarzonych węglach ogniska jest starym zwyczajem kultur pierwotnych. Dziś prezentowane bywa jako atrakcja dla turystów np. w Bułgarii lub jako obrządek religijny np. w Grecji, w ośrodkach anastenariów. Zwykle chodzi się po żarzących się węglach ogniska, na wyspach Fidżi chodzi się po rozpalonych kamieniach, a na Hawajach kahuni chodzą po ledwo zakrzepłej, gorącej lawie. Wszyscy ludzie, którzy zostaną odpowiednio poinstruowani i postępują zgodnie z tymi instrukcjami mogą boso przejść przez żarzące się węgle. Temperatura czerwonego żaru wynosi 600-700 stopni Celsjusza. Zdolność do chodzenia po żarze jest najprawdopodobniej atawistyczną zdolnością odziedziczoną po przodkach. Dzięki niej praludzie żyjący w afrykańskiej sawannie wchodzili na rozpalone zgliszcza, aby żywić się naturalną pieczenią z padłych podczas pożarów zwierząt..