wtorek, 11 września 2012

dom...

      Zawsze śpiewają o świcie, rzewliwie niczym syreny stalowych olbrzymów wpływających do portu. Wystarczy  senniej zacisnąć powieki, by niemal poczuć mokry piasek, słoność powietrza, chłód morskiej wody. I choć basowe dudnienie z pastwisk otula miękko mgła, sarenka wślizgując się drobnym ciałkiem w maminy podołek niezmiennie mamrocze... czy to statki? eeee...nieee, to tylko krowy... A potem zasypia natychmiast, mięciutko wplątana w nasze dłonie. Z upodobaniem uprawia nocne wędrowanie. Na nic zdały się skuteczne podobno sposoby  na przeflancowanie intruza do dziecinnego łóżeczka. Nic nie działa. Bose stópki odmierzają domowymi korytarzami, cicheńko, co noc tę samą odległość, niczym duszek. Wierzę, że przyjdzie dzień, gdy nasza córeczka poczuje się tu bezpieczna i obudzi się rano, sama w dziecięcym pokoju.
   
     Lorraine wokół faluje zielono  i  rdzawo, jak jedwab dziewczyńskiej sukienki. Czesane wiatrem trawy na pastwiskach, dygoczą migotliwie w ostrym jak brzytwa powietrzu.  Wieje - nawet, gdy wokół letnia suchość i upał. Puszczane z upodobaniem latawce wyrywają się na wolność, w nieznane. Może powinnam przyczepiać do nich małe pudełeczka z kartką w środku: - To ja Joanna ze Wzgórza w dolinie Mosseli piszę swoje kolejne contes de la Colline...
   
    Najbardziej lubię okolicę o poranku, gdy zanurzone jeszcze w mglistej różowości miasteczka wolno odkrywają swoje sekrety. Wieże malutkich kościołów, wąskie uliczki wczepione w strome zbocza. I okiennice. Tysiące.We wszystkich możliwych  kolorach. Zalotne niczym kobiece powieki zazdrośnie strzegące domowych sekretów.  Lekkie, jak skrzydła ptaków, co przycupnęły na chwilę na kamiennej ścianie. Wąskie strumyczki dróg wspinają się i opadają leniwie, przepuszczając ledwie auto w jedną stronę. Zjeżdżamy na pobocza, gdy trzeba minąć się z sąsiadem, co macha życzliwie na każde takie mijanie. Inni już też machają, choć jeszcze ich nie znam. Siwowłosa, starsza pani, rytmicznie wybija rytm sportowymi butami. Biegnie. Mijam ją w czwartek, zawsze w tym samym miejscu, o tej samej porze, za zakrętem w lesie, gdzie pierwszej naszej francuskiej zimy wpadłam w poślizg. Usmarkana od płaczu wróciłam do domu przekonana, że zaraz spakuję walizki i pojadę z powrotem, tam, gdzie wszystko wciąż jeszcze pachnie domem. Ale ta siwowłosna pani w kolejny czwartek puściła do mnie oko, a w następny uniosła dłoń na powitanie, choć przecie nie znam jej wcale. I zostałam. Oswajając nowe miejsca i ludzi.
   
    Dom jest wielki. Niestary i nie nowy. Zbudował go Pepi, z dala od wsi, przy rozstajnych drogach.  Na pagórku, co by go wszyscy widzieli.I żeby móc patrzeć daleko, aż po horyzont, po maleńkie Kirsch w dolinie, po Kathyville ucupnięte w miejscu gdzie zachodzi słońce. W takim miejscu nie widzi się przeszkód. W takim miejscu można tylko chcieć więcej.
    Kamienne schody z ogrodu prowadzą na piętro. Mają niebieską poręcz i podest dla złapania oddechu. Mir zamontował na samej górze zgrabną furteczkę. Dla dziecka, co by nie zleciało na łeb na szyję i dla suki, która od razu wdała się w amory. Diabolo i Sheyen, czarne jak atrament labladory czekały na nas tej nocy gdy po raz pierwszy otworzyliśmy drzwi nowego domu... Obszczekały, a zaraz potem pozwoliły się pogłaskać.
     
     Chwilę przedtem Mir zatrzymał furgonetkę na skraju wsi, zapalił światełko nad głową, popatrzył mi uważnie w oczy i oznajmił - Powiedz tylko słowo, a zawrócę do domu.... Nawet gdybym zdążyła odpowiedzieć, nic by to nie zmieniło. Bo widocznie zapisano nam w gwiazdach wędrowanie. Nie zdążyłam, bo z poobijanej półciężarówki, która wyhamowała obok, wykulnęła się energicznie niska, przysadzista postać. W ciemnościach załomotała w drzwi Nareszcie jesteście! wyłapałam ze zlepku ąąą ęęęę i rrrrr. Potem w mdłym, samochodowym światełku ujrzałam trochę rozczochrany rudawy łeb i mądre oczy. Marit - nasza przyszła szefowa, przewodniczka i mentorka. Pies rozwalony w słodkim niebycie, na capniętym w ostatniej chwili domowym dywaniku, oszalał. Wyciem i szczekaniem obudził dziecko, które ochoczo przyłączyło się do chóru. W domu na skraju wsi zapaliły się światła. W następnym również. Chodźcie, chodzicie kochani - poganiała nasza patronka - zanim ściągną nam na głowę  gendarmerie!!!
    
    Tej nocy zasypialiśmy razem z dzieckiem na małżeńskim materacu na podłodze, wsłuchani w ciszę wielkiego, pustego apartamentu z czterema sypialniami. Jeśli doliczyć sukę, której udało się wcisnąć na ten materac po jednej przedniej i zadniej łapie, to było nas czworo. Mir przed snem, jak pacierz powtarzał jedynie zdanie, które po francusku opanował przed wyjazdem do perfekcji - Madame, vous avez du pain....Madame, vous avez du pain....Madame, vous avez du pain....
      I do dziś za bardzo nie wiadomo, dlaczego na dzień dobry domagał się od Marit chleba?