czwartek, 30 grudnia 2010

czy chcę tu jeszcze być?

Twarze karcianych figur zawsze są takie same. Układam je na stole niezliczoną ilość razy, mimo to nigdy się nie uśmiechają, nie marszczą czoła, nie podnoszą głosu. Zdejmują teatralne maski, mówią, co mają do powiedzenia i milkną. Tyle. Tych masek bywa całkiem sporo – jak w życiu – warstwa po warstwie. Czasem mnie to leciwe towarzystwo wkurza!

Moje szczęście straszy, że jak proboszcz dowie się o kartach nałoży na mnie ekskomunikę. Niech nakłada. Czuję się już dostatecznie wyalienowana w dzisiejszym świecie. Po kolędzie zaraz po świętach przyszedł, dom kropidłem machnął suto, spode łba popatrzył, czy aby mi rozumu nie odjęło. Wyszłam go przywitać cała w nitkach i kłaczkach od szycia, nieprzytomna, zarumieniona chwilą, bom komponowała dmuchawki kolorowe wymyślone przez święta…

- Mąż i dzieci przed kolędą uciekli?? – dopytywał. Jaki mąż? Jakie dzieci? – myślałam gorączkowo nakładając w myślach taftę w kolorze butelkowym na surową bawełnę…Aaaaa mąż?! Po 5 godzinach dreptania od okna do okna, zapakowali z sarenką wiadro do auta i pojechali do sklepu po świeże ryby. Rany co ja zrobię z tymi rybami? Na co mi ryby? Czy postulaty jakie mam? Uwagi może? Propozycje? No mam... - jakby plan wizyty duszpasterskiej (ogólny chociaż) przed kościołem wywiesić, łatwiej byłoby na księdza czekać:) Razem. Rodzinnie. Nie na łapu i capu, dla odfajkowania. Z ulgą wróciłam do dmuchawek i maszyny. Z radością! Z pasją!


Nie mam pojęcia kiedy odnalazłam w sobie pasję… Kiedy zaczęłam dzień odróżniać od dnia, a każdy ranek przestał kończyć się zmęczeniem i rezygnacją. Czuję w sobie światło i odwagę do zmian. Wystarczy, że zamknę oczy a pojawiają się obrazy… – czy trafiłam na Wzgórze właśnie po to? By dostrzec to, co zwyczajnie podeptałabym w miejskim blokowisku? Każdego dnia będę to światło chronić starannie. Nie pozwolę by zgasło.

Bliższa i dalsza rodzina przygląda się z uwagą. Jaki film oglądasz?- pyta moje szczęście. Film? O rany, mówią, że oglądam jakiś film…O przyrodzie! – mówię na odczepne, wyobrażając sobie na kawałku szmatki zielono-fioletowe łebki ostów…

Szwagier, we wigilię, zapewniał nas, że... Polska to kraj ogromnych możliwości … Oniemieliśmy nad pieczonym indykiem. Najpierw wypowiedział się drugi szwagier – z przytupem, potem ja, było nie było z egzaltacją, na końcu spokojnie i rzeczowo – mój drwal. Jak idzie o ludzi – przyznaję chłopakowi racje – fantazji i serca nam nie brakuje, możliwości mamy ogromne jak idzie o całą resztę mam wątpliwości, coraz większe i coraz większą pretensję do panów rządzących etc etc etc…bo bezpowrotnie straciłam już moją wiarę w cud…

Czy chcę TU jeszcze być…?

A wy…?

niedziela, 19 grudnia 2010

ważki i motyle...

Mało we mnie ostatnio słów. Więcej wątpliwości. Wahania. Może dlatego, że kroczę ścieżką niepewności, może ze strachu przez oceną. Tkanina była we mnie od zawsze. Od kiedy skończyłam szkołę, w której poznałam sploty, zasady kompozycji i twórców. Gdy, u prostych wiejskich kobiet zobaczyłam, jak pobrużdżone życiem palcem sprawie plotą kolorową nić w barwny obraz pełen symboliki i ukrytych znaczeń. Z czasem zrodziła się cierpliwość i pokora przy przeplatania wątku i osnowy. I natchnienie.
Los sprawił, że poszłam inna ścieżką. Nie żałuję. Mam kilku przyjaciół i znajomość marketingowych chwytów. A tkanina? Nigdy nie przestała mi się śnić…

Wazki, motyle, kwiaty, drzewa…są we mnie. Każdego dnia gdy przytulam się do starej brzozy obok domu. Gdy trzymając w dłoni małą rączkę sarenki pokazuję córeczce zioła wspinające się po ścianach wąwozu. Pachną tajemnicą, gdy zbieramy je w wiązki i suszymy.

Wróciłam?
No cóż. Moja Lala twierdzi, że nie sposób uciec przed przeznaczeniem…


Oto pierwsze tkaniny z mojej pracowni. Każda wykonana techniką własną. Już teraz wiem że będą następne, i następne…Zwyczajnie…



Przepraszam za straszna jakość zdjęć - potrzebny mi nowy aparat.

Z cyklu „Łąka” – technika własna



Kolejny  łąkowa wariacja