czwartek, 10 kwietnia 2014

Akceptacja. Mes amis...

Rozrylotany ogrodowy stół slużył jak umiał u kuchni, przez pierwszy rok naszego pobytu we Francji. Blat zbudowany z klapeczek miał 3 centymetrowe szpary, przez które  uciekało jedzenie, przy byle  marnym puknięciu stopą w mebel. Lojalnie uprzedzaliśmy gości, że najlepiej trzymać naczynia w objęciach, nie ruszać sie, nie gestykulować i broń boże nie oddychać! Przy tym stole pewnego dnia  przekonywałam Caroline, że ...mój mąż całe życie marzył o tym, żeby mieć... bogactwo...  40 letnia "bankierka" z Luksemburga, patrzyła na mnie w kompletnym oniemieniu przez dlugą chwile, a potem ściskając w dłoniach moją najcenniejszą filiżankę, ryknęła z ulgą .... ruches!!! - ule!!! (oba wyrazy riche - bogaty i ruche - ul, wymawia się bardzo podobnie

Zmieniliśmy stół. Na łące nad strumieniem postawiliśmy pierwsze ule. Kolejnych osiem czeka w tym roku na zasiedlenie. To zabawne, ale za każdym razem, kiedy pracujemy w naszej pasiece, ubrani w białe kapelusze z woalem, jesteśmy z moim szczęściem bogatsi niż arabscy szejkowie. 

***
Jean Marie zaprosił nas na pierwsze wiosenne spotkanie związku pszczelarzy. Mir zaparł się w drzwiach i oświadczył, że nie jedzie. Nie rozumie, co mówią i ośmieszać się nie będzie. Zaopiekuje się sarenką. Akurat. Salka w piwnicach niczym świetlica w Pcimiu Dolnym. Wyblakłe owadzie fotki i tablice przyrodnicze na ścianach. Długi stół, niewygodne krzesła. Swojsko. A potem zaskakujące słowa Jean Marie, który przedstawiał nas po kolei kolegom...mes amis... z Polski. Łapa, łapa, całus, całus...moi przyjaciele...moi przyjaciele...mes amis... brzęczało nam w uszach. To już? Tak o, bez fanfar i anielskiej muzyki???

Potem Adrien, prezes stowarzyszenia sporo mówił o sprawach organizacyjnych, robił zapisy na słoiki i materiały do produkcji miodu. Przerwy na zaczerpniecie oddechu wypełniali inni bucząc jak pszczela rodzina. Pewnie całkiem sporo byśmy z tego zrozumieli, gdyby nie Charlotte co usiadła naprzeciwko. Czerwony obcisły sweterek, kruczoczarny kok, nos na haczyk i ogromne egzotyczne kolczyki w uszach pobrzękujące przy każdym poruszeniu. Oczu nie dało się oderwać. Nerwowo sprawdzałam, gdzie odstawiła swoją miotłę do latania. Kiedy zapytała Adrien co za cholerstwo jej sie porobiło po zimie w ramkach ... takie twarde kamyczki jak poskrobać  paznokciem? - mój chłop oniemiał. Uszczypnij mnie, miodu z ula nie wybrała! Wcale nikt się nie śmiał. Nikt nie krytykował. Głos w dyskusji zabrał nawet mikry chłopczyna z lewej, właściciel jedynego przydomowego ula. Adrien cierpliwie koleżance tłumaczył, że te kamyczki to skrystalizowany miód. Serio. Serio.

Przy aperitifie na koniec spotkania moje szczęście w najlepsze prowadziło dysput z dwoma najbardziej doświadczonymi pszczelarzami w grupie, których chłop sobie znanym sposobem wyłuskał juz po paru minutach. Z zaangazowaniem słuchając historii Pierre, który przez kilkanaście lat uczył się zawodu w serowarniach Francji, Szwajcarii i na Kostaryce, studiowałam szczegóły pieknego sutaszowego naszyjnika, który nosi na szyi.  12 procentowy musujący hydromiel, którym to żeśmy nowe przyjaźnie przypięczętowali szumiał lekko w głowach. Dobry był. Jeśli wierzyć słowom Adrien to pierwszy alkohol na ziemi - sfermentowana mieszanina miodu w wodą.

Sarenka przetrwała narady pszczelarzy, choć wnosiliśmy ją do domu około płónocy w na wpółśpiącą. Na biurku czekają na wypełnienie formularze do rejestracji naszej pasieki i nadania jej oficjalnego numeru. Kolejne zebranie i spotkanie z mes amis.... za miesiąc:) Mam wrażenie, żeśmy wreszcie wyleźli z etapu zniechęcenia i wyszli na dłuuuuugą prostą akceptacji.







wtorek, 25 lutego 2014

Rozczarowanie. Jest jeszcze zbyt wcześnie…

Miejsca przez nas opuszczone nie czekają. Żyją obcym rytmem, bez umierania z tęsknoty za nieobecnym. Wracanie, nawet z mapą w dłoni, jest napisaniem historii na nowo. Starych opowieści próżno szukać na półkach z nowościami.  Kiedy Magda z Na 27 Stronie podróżuje na południe, stawia pieczątki w mojej głowie.  Kocham czytać jej obrazki z podróży. Wiesza je na ścianie, przekrzywione przekornie, monochromatyczne, ledwie muśnięte obiektywem. Ramka ze słów kołysze się przez chwilę. A potem noszę ten obrazek pod powiekami, jak niedośniony sen i wymyślam mu happy endy. Bo dobre historie muszą się gdzieś zaczynać i kiedyś skończyć.

A jak oswoić miejsca jeszcze niepoznane? Próbuję być cierpliwa. Odmierzam kroczkami rytm każdego dnia. Cztery razy dziennie w drodze do szkoły, zawsze przy drewnianej balustradzie ci sami monsieur et madame. Emeryci, odprowadzają wnuka.  Życzą mi miłego dnia albo kiwają na powitanie. Uśmiecham się, odmachuję do Didier, czekającego w samochodzie i składam usta w bonjour dla sekcji palaczek na zakręcie rue Des Ecoles. Z mamą Savanah mijamy się niezobowiązująco, bo wciąż mam do niej żal o sarenkę. Kiedy dziewczynki chciały pobawić się w domu u Savanah, sympatyczna z pozoru madame zaprotestowała – cóż, jest jeszcze zbyt wcześnie… Nadal interpretuję jej słowa na wszystkie sposoby, ale smutnej podkówki na buzi mojej córeczki, gdy dowiedziała się, że nie może spotkać się z koleżanką, długo nie zapomnę. Najgorsze, że nie potrafię maluchowi za bardzo wytłumaczyć: pourquoi?

Emil Pitch garażuje auto w murowanej stodole w pobliżu szkoły. Jest idealnie okrągły jak krążek cammemberta i nosi na szyi fantazyjne apaszki do koszuli w kratkę. Owdowiał nie tak dawno, ale uśmiech nie znika z rumianej twarzy. Wita się ze mną tubalnie już przez szerokość ulicy. Urodził się i mieszkał w miasteczku przez 80 lat, stąd pochodzą jego rodzice.  Ma status tubylca, a to górny szczebel miejscowej drabiny. Najniższy zajmuje element napływowy, a raczej przepływowy, który zatrzymuje się w village na kilka miesięcy, góra kilka lat i etrangers, czyli my - obcokrajowcy. Poniżej szczebli plasują się pewnie ci co nie pracują i  funkcjonują dzięki zasiłkom.

Nasze notowania muszą być przyzwoite, gdyż pewnego dnia Emil pierwszy dokonał prezentacji. Ze środka okazałego krzewu jeżyn, na skraju pastwiska wybulgotało nagle – To Ty Jeanne? Nasz stary pies zaskoczony, wystawił zdobycz siedzącą w krzakach, a ja opanowawszy palpitację serca, potwierdziłam cieniutko – A kto pyta? Emil wygramolił brzuszysko z jeżynowego uścisku i zaprezentował mi słoik pełen owoców - To na konfitury. Sam usmażę. Kilka dni potem dostałam słoiczek pełen brunatnej galaretki słodkiej okrutnie. Dziękowałam, jakby to był wygrany los na loterii. Nie za konfitury, za pierwsze oswajanie.

Potem Emil zadzwonił do mojego szczęścia, że pszczoły z ula uciekły i boule wisi na gałęzi przy ścieżce na pastwisko. Jak się pospieszy to jeszcze je złapie. Chłop pognał ze specjalną skrzynką i zgarnął uciekinierki. Tym samym nasza mała pasieka pomnożyła się szczęśliwie. Parząc kawę zastanawiałam się, jak Emil Pitch zdobył nasz numer telefonu i kiedy przestaliśmy być anonimowi. Po raz pierwszy usiedliśmy z sąsiadem do stołu. Na gwiazdkę, w rewanżu za konfitury, Emil dostał słój miodu. Uśmiechnął się jeszcze szerzej niż zwykle, bo bardzo lubi miel…

A my lubimy Emila:)

Krok za krokiem przemierzam to miejsce, ufna że kiedyś mnie przyjmie, jak swoją. Pewnie się mylę, ale zdałam sobie sprawę, że przetrwa tylko to co się buduje starannie, cierpliwie, z miłością. Krok za krokiem.



  





niedziela, 9 lutego 2014

Bon appetit

Zachwycenie

Bon appétit


Pepi zapytał  mnie wczoraj o generała Jaruzelskiego. Czy to prawda, że generał rozwodzi się, gdyż pojawiła się w życiu byłego prezydenta pielęgniarka, znacznie mlodsza niż jego małżonka? Mam nadzieję, że  farmerowi z Doliny Mozeli  nie przyjdą do głowy podobne  brewerie. Choć w starym piecu diabeł pali, a opiekunka dwa razy w tygodniu zagląda do jego madame!  Pepi już za kilka tygodni, obchodzić będzie 90 urodziny.   Nadal jest  czynny zawodowo i nie pozwala starości - ani synom farmerom -  spychać się na margines życia. Pragnie być użyteczny. Podejrzewam, że witalność zawdzięcza genom i tutejszej diecie. Pepi w zasadzie je tylko to co wyprodukuje farma – no, może oprócz ulubionej coli!

W naszej lodówce śmierdzi.  W centymetrowej szparce uchylonych drzwi kłębi się  smród, od którego wierci w nosie. Dawno przestało mi to przeszkadzać, bo niemal we wszystkich francuskich lodówkach śmierdzi.  Jednak  przyjezdne i  goszczące w naszym domu panie, rozpoczynają od dyskretnych porządków w kuchni. Oczywiście, pod moja nieobecność.  Potem  na widok pierdząco śmierdzących serów wpadają w zachwycenie.  Miekkie dojrzewające cammebert i  recollet lubią wszyscy,  bez wyjątku. Nawet  szwagier, który najchętniej woziłby je do domu uwiązane na zderzaku, byleby mu sprofanowały limuzyny.  Twardy, łagodny - tomme du pays  smakuje bardzo dzieciom. Sarenka kroi go jak pajdki chleba. Suche małe krążki o intensywnym smaku używam zamiast parmezanu.  
Wielbię absolutnie wszystko co wyprodukuje malutka serowarnia Kathy i jej męża Rolanda.  A jabłkowe, przecierane soki  w szklanych butlach?! Mój Boże!  Do fromagerie prowadzam na wycieczki wszystkich naszych gości, każąc klękać i modlić się do tego cudownego jedzenia. Tetenia złośliwi, że mnie kiedyś po tych serach cholesterol zabije. Może i zabije, ale jakże smakowita to będzie śmierć! 

 Nie wiem dlaczego o fermie Pierrette mówi się że jest kacza, skoro po łące na zboczu, niczym pierzaste obłoczki drobią stada białych i siodłatych gęsi, perliczek, kur, indyczek.  Kiedy po raz pierwszy zabiła i oskubała dla mnie kurę, moje szczęście odmówiło zdecydowanie konsumpcji . …bo z wielkiej, tłustej kury może być tylko tłusty rosół!  On wychował się na wsi, wie lepiej. On się brzydzi.  Wytargałam ze schowka  żeliwny rondel, zakupiony na brocancie. Wielki i ciężki jak łódź podwodna. Kura  na trzy godziny w czarnym  pontonie wylądowała w piekarniku.  Nieomal, bez żadnych ingerencji pośrednich. Pożarliśmy ją we trojkę jak troglodyci – „ręcami” i na jedno posiedzenie. Biję się w piersi,  mięso soczyście pachniało ziołami, a na wierzchu miało chrupiącą skórkę. Ideał. Gęba w niebie. Stoiska mięsne w okolicznych marketach  oraz sklepy rzeźnickie straciły tego dnia klientkę.  Domowe menu wzbogaciło się jeszcze o woły i wieprzki z okolicznych farm. Cieniutkie mergez i suszone saucisses . No i smalec gęsi do wszelkiego przysmażania. 

Guy ukradl moje serce w upalne popołudnie, gdy zaprosił mnie i sarenkę na  ławeczkę w cieniu kamiennej ściany.  Potem przyniósł wafelki i włożył do każdego rożka  lody czekoladowe kręcone na mleku od krów z jego farmy.  Sarenka nie lubi czekoladowych – zjadłam dwa. Nie pamiętam nawet, żebym jadła kiedykolwiek pyszniejsze. Przy kolejnej wizycie i degustacji,   Guy wręczył mi  numer telefonu. Na wszelki wypadek, gdybym miała zachcianki! W jego lodówkach, oprócz czekolady, wanilii, pistacji etc. czają się również owocowe sorbety. Raz,  Lalka, przyjaciółka, wpatrzona w  farmera z gębą pełną mrożonych malin prosiła - powiedz mu! przetłumacz,  że  jest SMACZNY jak te jego sorbety!  Nawet nauczyła Guy polskiego powitania. Moje szczęście prosi mnie zawsze o podwójną porcję malin i mlecznej wanilii. Do dzisiaj nie wie, że lodziarz z francuskiej farmy jest najprzystojniejszym farmerem jakiego znam! Nawet w białym czepku na głowie!

U znajomych wieśniaków (paysons) kupuję jeszcze jaja, fois gras, kozie sery, miód,  warzywa, wino. Przestałam robić konfitury, Hana smaży je tak, że nawet w środku zimy pachną latem i słońcem. Z portfela wyfruwa więcej niż podczas zakupów w dyskontach. Przyjemność i zdrowie mają swoją cenę, lecz (prawie) organiczne jedzenie zachwyca świeżością, jakością, smakiem. I to zachwycenie na szczęście nie przechodzi, pomimo żabich udek i ślimaków! Czasem tylko szlag mnie trafia, że Europa może, a płynąca mlekiem i miodem nadwiślańska kraina nie potrafi otworzyć rynku malutkich, lokalnych producentów. Nie potrafi znaleźć odpowiednich uregulowań prawnych, ani urealnić oczekiwań pań z sanepidu. Szkoda.

                Bon appétit.

niedziela, 2 lutego 2014

Starych drzew się nie przesadza?

Wydawało mi się, że jesteśmy tacy podobni. Trochę różni różnicą dokonań pokoleń, ale jednak ulepieni z tej samej gliny, wytrawieni w tyglu doświadczeń tożsamych. Ale gdzie tam! Miłość do trunków, dobrego jedzenia, do zabawy to za dużo by pozostać wobec siebie niewidocznym, to za mało by się zauważyć. Już za chwilę minie trzy lata od kiedy nasza czwórka oswaja rzeczywistość w małym francuskim miasteczku. Czy to wystarczająco długo, aby stać się elementem krajobrazu? Czy to wystarczy, aby pokochać nowe miejsce i ludzi…
Na pożegnanie maternelle  sarenka w muślinowej sukience dygnie wdzięcznie przed ukochaną maitresse, zwyczajowo wycałuje też panią przedszkolankę w oba poliki i przez długie wakacje będzie tęsknić za najładniejszym chłopakiem w grupie. Ale tylko trochę, bo we wrześniu spotkają się pewnie w jednej szkolnej ławce CP. Jest taka  śliczna i smukła. Kiedy się uśmiecha oczy jej błyszczą a w prawym policzku pojawia się mały, zalotny dołeczek.  Kiedyś umierałam  ze strachu, bo nie mówiła nic, choć ja w swojej głowie słyszałam  wszystkie, niewypowiedziane przez nią słowa. Dziś jest dwujęzyczna i kiedy recytuje wierszyki w tym skomplikowanym, śpiewnie, cudnym języku jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Przerosła najwyższych chłopaków w klasie, ale nadal niczym prawdziwa sarenka jest płochliwa.
Nasza suka skończyła 11 lat. Łeb jej posiwiał i przestała lubić spacery. Z pretensją w  czarnych ślepiach człapie do wyjścia, gdy musi zrobić mały toaletowy kurs na łąki. Gdyby nie codzienny zabawowy trening serwowany przez małą pańcię, pewnie nie budziłaby się wcale.  Czasem zastanawiam się czy ona wie, że  mieszka w obcym kraju, gdzie psy może też szczekają zupełnie inaczej, czy jest jej to zupełnie obojętne? Najważniejsze, że znajome ręce poklepują  i głaszczą przyjaźnie, no i zawsze czeka pełna micha. Szczęściara, nie musi się adaptować…
Moje szczęście  jak zwykle okopało się na pozycji niezależnej.  Mówi co myśli i tylko wtedy gdy ma coś do powiedzenia.  U nowych współpracowników i sąsiadów ma opinię mruka, świetnego fachowca  i nieczęsto zaczynają rozmowę z nim od: ca va?  Kiedy nasi sąsiedzi, Tina i  Claude robią wspólnie ciasto na lazanię, to popatrując w ich kuchenne okno -  zazdroszczę. Oszalałaś?! -  pokrzykuje piękna Włoszka  z Neapolu. – Ja nawet do wkręcania żarówek muszę wzywać fachowca, bo mój chłop ma dwie lewe ręce! Mój za to, za każdym razem szuka po szafkach kubka do kawy, zupełnie jakbym codziennie go przed nim ukrywała… Są na tym świecie rzeczy niezmienne.
Przez ostatnie trzy lata śmiałam się i płakałam na zmianę. Pakowałam walizki, by za chwilę z nadzieją je rozpakowywać. Wydawało mi się, że już, już wiem, by wieczorem odkryć na nowo pustkę w głowie.  Pocierałam szczotką skórę pod codziennym prysznicem by stała się grubsza, odporniejsza, jak tarcza. Wydawało mi się, że wraz z tą zmianą umarły we mnie wszystkie słowa, sny, dążenia. Łapczywie chwytałam w dłonie każdy dzień , myśląc, że przyniesie odpowiedź… Starych drzew się nie przesadza. Podobno.  Dziś już nie jestem tego taka pewna. Nie tęsknię, nie rani mnie niczyja obcość, inność czy niezrozumienie.  Joanna ze Wzgórza musiała umrzeć, by urodzić się na nowo..

Według googlowej informacji  na szok kulturowy składa się kilka etapów. Kolejne to zachwyt, zniechęcenie, adaptacja…  W przededniu naszej 3 rocznicy pobytu we Francji mam nadzieje, że dotarliśmy do ostatniej stacji z napisem – rozumiem i akceptuję.  Ciąg dalszy nastąpi…