środa, 18 maja 2011

bon voyage...

Dziwne uczucie... Jak przed pierwszą randką, przed pocałunkiem z ukochanym. Radość i strach. I ciekawość - ludzi, miejsc i zdarzeń...

Wyglądamy jak rumuńscy uchodźcy. Bus załadowany na sztywno kartonami. Na fotelu pasażera sarenka z paczką kolorowanek i dwoma gigantycznymi pluszakami, obok wpięta w specjalne pasy suka - w zasadzie wniebowzięta, po skandalicznym wyżarciu resztek z lodówki wywalonych do kompostownika! Dwóch weterynarzy pytało nas ostatnio dlaczego ten pies taki gruby...? No właśnie, dlaczego? Skoro dostaje głodowe niemal racje karmy???  
Wyruszamy o świcie, by w naszym nowym ":miejscu na ziemi" powiedzieć wieczorem bonsoire...:0

To był okropnie ciężki czas. Zamykania jednych spraw i otwierania innych. Udało się, bo widocznie los sprzyjał i droga, którą podążamy jest nam pisana. Zastanawiam się czasem czy TAM będzie wzgórze? Czy stworze je w swoim sercu i głowie...
Inkę wzięłam ze sobą, a jakiś próg do siedzenia też się znajdzie:)

Bon voyage!

sobota, 2 kwietnia 2011

Kiedy mężczyzna kocha kobietę…

Ciekawam jest, co myślą o tym kobiety. Co czują, czego pragną. Jakie emocje nimi targają. Jakie marzenia?

Mojego szczęścia nie było w domu tydzień. Piszczałyśmy obie ze strachu i zachwytu, kiedy w końcu wkradł się cichutko do salonu, stał chwilę w progu i obserwował jak sarenka wciągając wieczorne mleko, ogląda misia Ruperta i głaszcze moją rękę…
Broda mu urosła jeszcze bardziej szorstka i dzika. Wąsy nastroszone, włosy jak ryżowa szczotka. Wokół oczu – nieprawdopodobnie błękitnych, nieprawdopodobnie jasnych – siateczka zmarszczek, jakby głębsza. Długo parskał i chlapał w łazience, a potem siedział i siedział przy stole nad kubkiem herbaty i patrzył. Pachniesz… domem – mówił, oglądając uważnie każde słowo w świetle kuchennej żarówki. I słodko...i gorzko…i słono…- mówił, nie dotykając ani moich dłoni ani ust…
Od czwartku robimy razem różne rzeczy. Posadził mi trawę na łysych plackach w ogrodzie. Poprawił zdemolowane przez wiatry konstrukcje na groszki i powojniki. Umył auto i wypucował je w środku. Dwa dni z rzędu zabrał sarenkę na wycieczkę, abym mogła nacieszyć się ciszą i…maszyną. Obejrzał ze mną prawdziwą historię Janosika:) i wypił nie ulubioną inkę, bujając się na drewnianej huśtawce przed domem…I jeszcze kochał.

Czasem jest mi źle, bo nie mam tak jak inni. Przemierzam szmaragdowy spłachetek traw, targanych wiatrem. Z polnych kamieni, wydłubanych z ziemi, usypałam już własny mur. Bywa, że tęsknię…Za światłami wielkiego miasta, szmerem byle jakich rozmów i braw. Marzę i lecę, jak nocna ćma zwiedziona fałszywą obietnicą. Strasznie to głupie. I próżne.

Przecie, zazwyczaj mam to, czego nie mają inni…

wtorek, 22 marca 2011

ciiii...

Zostałyśmy same z sarenką. Na dłużej. Małżeńskie szczęście zagląda co kilka dni, ukocha nas obie, obleci obejście i znika. Niewiele siadam do maszyny. Niewiele tworzę. Czasem jakie ptasie trele po nocach. Czy ciekawe świata zające. Wiatr tarpie brzozowymi warkoczami tak mocno, że nie sposób nawet lnianych mobili uczciwie zapozować do zdjęć.











Pachnie dymem z ogniska. Sarenka biega w kłębach dymu grzebiąc patykiem w kamiennym palenisku. Potrafi powiedzieć już prawie wszystko. Dzieli się emocjami, opowiada żarty, kłóci zapamiętale, gdy chce postawić na swoim. Bywa słodka jak miód obejmując łapkami moją buzię i zapewniając czule – Gaba kofa mamę… taaaaaak…Irytująca, jak diabli, gdy przy lada czynności trzeba cierpliwie przedzierać się przez - Siama!!! Ja siama! Bywa cudna, gdy co rano biegnie podnieść roletę w sypialni klaszcząc w dłonie z radości: Sonce! Mama sonce sieci! Gaba cieszy!!! Rośnie. Szczupłe, dziewczyńskie rączki i nóżki sterczą z nogawek spodni i przykrótkich rękawków. Trzeba jej po zimie wymieniać niemal całą garderobę, na co panna podskakuje z radości, bo jak rasowa kobietka lubi zakupy!







Suka wytrzepała wodę z futra po kąpieli w stawie, wyszukała w kupie gałęzi zgrabny patyk do obgryzania i grzeje się przy ognisku. Stała się na stare lata tak leniwa, że na spacerach po lesie kroczy dostojnie jak w procesji. Stado przepięknych jeleni, które wypłoszyłyśmy niechcący w leśnej kotlinie goniła całe 15 metrów… Poszły bokiem, okrążając nas zboczem z jednej strony i odcinając drogę powrotu. Ziemia dudniła pod ciężkimi kopytami mrucząc ostrzegawczo jak nadchodząca nawałnica. Kolejne dwa szurnęły z drugiej strony demonstrując poroża wielkie jak skrzydła. Dzielny domowy pies, w drodze powrotnej nie oddalił się nawet na pół metra od mojej nogi. Mała dziewczynka co chwile przystawała, kładąc paluszek na ustach i nadsłuchując…ciiii…

Spaliłam zeschnięte badyle i wyszlifowałam drewniane, ptasie oczy. Jutro pomaluję całość i będzie gotowa nowa rzeźba. Błyszcząca i zielona jak wodorosty w stawie.
Prosta i zwyczajna. Jak codziennie mruczane pod nosem modlitwy.
O słońce. O miłość. O zdrowie.

debata - tratatata...

Nie nalezę do sympatyków Leszka B. Spłacałam kredyt inwestycyjny, kiedy wdrażał przed laty swoje reformy. I choć trzeba mu oddać, z perspektywy dwudziestolecia – uratowały nam – Polsce – tyłek, to byli i tacy co owych rewolucji nie dźwignęli.
Kredyt spłaciłam. Nawet w terminie. Wyłącznie dzięki pomocy rodziny, wyrzeczeniom i potwornej orce od świtu do świtu. Jednak parę razy trafiłam na takich co się „powiesili”. I to w dosłownym rzeczy rozumieniu...
Nie dziwię się wcale emocjom, które pan profesor budzi, ale do poniedziałkowej debaty o OFE zasadziłam się bez żadnych złych intencji. Raczej zaciekawiona. Jako, że debata znamienitych ekonomistów to dla blondynki w wieku średnim nie lada wyzwanie – siedziałam uzbrojona w kieliszek z czerwonym winem.
Obniża ciśnienie i dobrze robi na trawienie…
O poziomie dyskutowania ministra obecnego rządu mówić nie ma co – był „przypodłogowy” jak to określa szwagier. O byłym premierze – klasa i klasyka w jednym;0 Cudne zwłaszcza powłóczyste spojrzenia jakie posyłał w odpowiedzi na zarzuty pana ministra…źle zrobiliście w 1989 roku!! Bardzo zabawne, bo zaledwie dekadę temu pan minister doradzał Leszkowi B w jego genialnym planie.
O panach dziennikarzach prowadzących powtórzę za sarenką: O bozie…
O pieniądzach? O pieniądzach i tych w OFE i tych którymi opłacamy rozliczne podatkowe haracze – ile by ich nie było i tak zawsze okaże się zbyt mało na przepastne zachłanne apetyty polityków…
Kto debatę wygrał? Z pewnością nie my, skoro rząd musi położyć łapę na NASZYCH pieniądzach, co by ratować publiczny dług.

Dlaczego czuję się manipulowana?

gdybym tylko miała pewność...

Mowę mi odjęło na dłużej. Nie tyle z niemożności wypowiedzenia się, ile z natłoku życiowych wydarzeń i rozterek nad rozwiązywaniem tego co jeszcze nierozwiązane. Złe wiadomości posłaniec przynosi do mego domu najczęściej o świcie. Może i dlatego, żem rano zazwyczaj energetycznie nastrojona.

Nie śpisz…- szeptała smarkając w słuchawkę. Zadziwiające, ile człowiek potrafi wyczytać z takiego szeptu. Ile zobaczyć w przód. Intuicyjnie usiąść, przytrzymać się ściany albo bez końca zatrzymywać oddychanie.
Wróciło… wszystko wróciło. – szeptała dalej, a drobiny kurzu kołysały się leniwie w zwisającym z okna słonecznym warkoczu. Pocierałam wnętrza dłoni, bo parzyły od pulsującej wokół energii. Dlaczego ja?! – umilkła potem bezradnie.
Kolejny zły wynik. Kolejna operacja. I strach, czy tym razem się na pewno się uda.
Panie Boże, dlaczego właśnie ona…?

Na zaczyn do drożdżowego ciasta najlepsze są drożdże prosto z piekarni. Półkilogramowe bloki zawinięte w siermiężny pergamin. Kroją je w plastry wedle życzenia i takie świeżusieńkie, pachnące zalewam ciepłym mlekiem z odrobiną cukru i mąki. Dobrze wyrobione ciasto puchnie w ekspresowym tempie. Jeśli dodamy niewiele cukru i symboliczną kruszankę po wierzchu drożdżówka najlepiej smakuje, gdy pajdę maźniemy domowym masłem… Może i pozatyka nam żyły cholesterolem, ale z pewnością nie naszpikuje konserwantem.

Ilekroć puchnie we mnie poczucie zagrożenia, sięgam po proste domowe czynności. Najlepiej wychodzi mi ciasto drożdżowe i szarlotka. Coraz lepiej grzebanie w ziemi i przekopywanie ogrodu. Nie pogardzę nawet sprzątaniem psich kup po zimie. Zaczęłabym odkopywać pozatykaną meliorację w okolicy, gdybym tylko mogła zyskać pewność, że świat każdego ranka obudzi się w tym samym miejscu, gdzie zasypiał.
A wraz z nim, moi bliscy…

wtorek, 8 marca 2011

wiosenne torbole;)

Sklep działa. Bez fanfar i biskupa z kropidłem. Do dziś nie wiem jak udało się te wirtualny stragan uruchomić, przy moich zerowych umiejętnościach:) Co prawda zdjęcia produktów do poprawki, image do korekty, parę funkcji nie działa, ale proszę o chwilę czasu i "jeszcze będzie wspaniale"...! Dziś np. padło dodawanie nowych produktów i zdjęć, więc póki co utknęłam.
Jeszcze raz ukłony specjalne dla Fionki za pomysł i podpowiedź. Cmok!

Na bieżąco będę w nim zamieszczać projekty, które wymyślam. Oczywiście jak sarenka i zdrowie pozwolą...!!!

A na nocne oglądania nowe wiosenne pomysły na torby i torbole;)

Moja córeczka mówi o niej toooba... I rzeczywiście prawdziwa z niej tuuuba:0
Uszyta z jeansu i bajecznie kolorowego płótna w kwiaty. Z przodu zabawna kieszonka zapinana na rzep. W środku podszewka i dwie wygodne kieszenie do przechowywania drobiazgów. Wymiary: 38 cm x 48 cm.

Wyjątkowa. Jak łąka za moim domem na Wzgórzu...




















Pasiaczek - to połączenia grubego płótna w delikatny prążek z ciemnym jeansem. Świetnie się nosi. Pakowna i szykowna. Tetenia na jej widok przymierzyła się ze trzy razy. Młodzież stwierdziła...moja faworytka

Też ją lubię;)




















I inne moje torbolowe piekności:)



piątek, 4 marca 2011

narodziny...

Powinnam może podlać obficie porzeczkowym winem, urządzić bibę i tańczyć na stole do białego rana. Tyle, że wino pod wydziałem, bo poziom w butli niebezpiecznie się obniżył, a stół pod ciężarem joasinych rozterek i tak by nie wytrzymał. Więc odbyło się po cichu, bez fanfar i zadęcia. Zwyczajnie i po ludzku.

Malutki internetowy sklep-galeria od wczoraj działa sobie w sieci. Nazwałam go tak, jak nazwać powinnam, bo przecie innego szyldu wyobrazić sobie niepodobna. W ramach reklamy utworzyłam mu konto na FB, a młodzież zajęła się dzielnie PR-em. Teraz może będę mogła wreszcie usiąść ze spokojem do maszyny, bo przez ostatnie dwa tygodnie nic tylko klikałam - zgodnie instrukcją! I do pisania... bo słowa od wielu dni krążyły mi nad głową, pośpieszne jak jaskółki.

Odwiedzających upraszam o jakie konstruktywne podpowiedzi i sugestie:)

czwartek, 24 lutego 2011

oswajanie

Pies leżał nieruchomo na gołym polu, zaledwie kilka metrów od drogi. Brudna kupa sierści skołtuniona na śniegu. Nie żyje – przekonałam samą siebie i mężowskie szczęście, dociskając gaz i wyliczając w myślach długą listę „załatwień”. Dwieście metrów dalej wrzuciliśmy wsteczny.
Nawet nie uniósł głowy. Przekręcił ją tak, żeby zajrzeć nam w oczy. Nie machnął przyjaźnie ogonem, nie zaszczekał. Na 16-stopniowym mrozie nie unosił się z jego pyska najmniejszy obłoczek pary.
Czekał - co zrobimy...Załatwienia diabli wzięli.

Torbę z podgrzanym psim żarciem targała sarenka i za żadne skarby, nie dawała jej sobie odebrać. Sarenkę razem z torbą targał rozwścieczony tata, bo małe dziecko zaraz za progiem oświadczyło: Gaba boi…Pies, który zdążył w tym czasie przenieść się w inne miejsce, na widok zmierzającej ku niemu procesji szurnął w pole, wpełzł w krzaki tarniny i bezpieczny w tej kryjówce, uważnie obserwował. Nie ufał ludziom, bał się tak bardzo, że być może sam gotów był zaatakować. Z trudem udało się wytłumaczyć małej dziewczynce, że „psia” nie przyjdzie na poklepywanie, nie będzie teraz jadła ani nie da się zaprosić do dziewczyńskiego wigwamu z lalami, w którym – niczym hurysa - wyleguje się z upodobaniem domowa suka.

Po paru godzinach ustawione przy rowie jedzenie zniknęło. Z tarniny już nie sterczały czujne, wilcze uszy. Poszedł. Wciąż myślę, co zrobi, gdzie się schowa, bo dzisiejsza noc znów będzie bardzo mroźna. Nadal wierzę w moc dobrego słowa, w magię prostych gestów, które dyktują serce i intuicja. Widzę wpatrzone we mnie „ludzkie” psie oczy i mam nadzieję, że jednak, znów się jutro pojawi, o tej samej porze, w tym samym miejscu …
Ja bym na jego miejscu raz jeszcze uwierzyła.

…ja bym na twoim miejscu raz jeszcze uwierzyła, nawet, jeśli bardzo, bardzo się boisz…


Zaczęliśmy ten rok na Wzgórzu, od zakończenia starej, rodzinnej waśni. Przyszło mi nawet do głowy, że teraz na dobrą sprawę, pora mi umierać – bom się już może porozliczała ze swoich potknięć i wpadek. Leżało mi to pokłócenie na wątrobie niczym świeżo wytopiony smalec i piło chwilami uporczywie. Włożyłam wprawdzie kwasy w pośpiesznie wyrysowane na piasku kółko, zamknęłam patykiem okrąg. Niech siedzą, niech czekają aż czas ich przyjdzie do rozwiązania właściwy, ale czekać sprawy nie chciały.
Tęsknię za Tobą... – znalazłam tę wiadomość pewnego dnia w skrzynce mailowej i sama z tej tęsknoty zapłakałam. Teraz znów jesteśmy jak brat i siostra, choć uczyć się siebie i poznawać musimy na nowo. Z racji sporawego oddalenia uprawiamy telefoniczne dysputy ucząc się wzajemnie nowych słów..

…ja bym na twoim miejscu raz jeszcze uwierzyła, nawet, jeśli bardzo, bardzo się boisz…

Potem zadzwoniło duże dziecko, ziejąc mi w ucho – Przyjeżdżaj, warsztaty patchworku się zaczęły, baby siedzą w holu i szyją! Nie pytałam skąd ani po co. Pojechała cała rodzina – oprócz suki automobilistki, którą po awanturze i wymachiwaniu kiełbasą, udało się niemal przemocą usunąć z bagażnika kombicy. Drobna, ciemnowłosa kobietka, w roli instruktorki wydała mi się znajoma, podobnie jak sympatyczna pani Ania przy maszynie, którą wypatrzyłam sobie w pracującej nad patchworkiem grupie. Pacnęłam się w czoło dopiero przy opowieści o starym quilcie! Małgosia „Shayneen” Nowak! Przecie jej blog i blogi innych dziewczyn czytam od dawna! Ba! Jestem nawet fanką ich twórczości!!! A to ci prezent od losu:)
Oczy cudami pasłam, a i sporo ciekawostek technicznych sobie przywłaszczyłam. Teraz są jak znalazł. I jedną opowieść Shayneen. O trudnych początkach, o porażkach nowicjuszki, o tym, że się nie zniechęciła – nawet kiedy jej… nie za bardzo wychodziło


…ja bym na twoim miejscu raz jeszcze uwierzyła, nawet, jeśli bardzo, bardzo się boisz…


Fionka podsunęła mi pomysł malutkiego, internetowego sklepu/galerii. Pan fachowiec przygotował szablon wraz z instrukcją, jak krok po kroku sklep założyć, skonfigurować i uruchomić. Walczyłam pełna nadziei od świtu – sarenka znowu nie sypia nocami – więc jest ku temu okazja. Około południa miałam moment załamania...Gorzej – gotowam była rzucić w diabły instrukcję, szablon, sklepik, męża i dom! Buczałam w telefon błagając rozpaczliwie o pomoc. Duże Dziecko odepchnęło się pracą i egzaminami. Przyjaciel, oddzwonił, że stanowczo przeceniam jego komputerowe możliwości...ale, na kawkę i pogadanki, chętnie zaprasza. Późnym popołudniem wpadłam w rozpacz...A potem, zaskoczyła jakaś klapka w głowie i okazało się, że to całe zarządzanie to prościzna:)))
No i będzie;) Już wkrótce. Moje zupełnie nowe Opowieści ze Wzgórza.
Drobiazgi muśnięte miłością…


…ja bym na twoim miejscu raz jeszcze uwierzyła, nawet, jeśli bardzo, bardzo się boisz…




piątek, 4 lutego 2011

garnitur po dziadkach...

Nie mam za grosz talentu do handlowania…A powinnam umiejętności dziedziczyć w prostej linii – bo ojciec prezes, matka księgowa. Dostał mi się raczej garnitur genów po dziadkach – babka artystka, dziadek konstruktor…O handlowaniu mam mgliste pojęcie. Owszem wyprodukować mogę, ale sprzedać - już nie…


Ceny moich wyrobów w ulubionej galerii skoczyły mi do gardła zaraz potem jak założyłam na nos okulary do czytania…70 procent????? Matko boska! 70% marży!!!??? To przecie więcej niż dostaję ja za wyprodukowanie różnych różności!

Nie mam za grosz talentu do handlowania. A powinnam!!! Powinnam wziąć sprawy w swoje ręce i założyć sobie sklepik internetowy!!! Bez 70procentowych pośredników!!!



Cieszę się pracownią i maszyną jak dziecko. Każdą wykradzioną dziecku i mężowi godzinę kroję na chwile dla mnie bezcenne. Powstaje rumiankowa kolekcja kuchennych i stołowych akcesoriów. Zabawne fartuszki dla „fajnych babeczek”. Organizery do damskich torebek i ukochane Joasie torby hobo do przenoszenia różności. Czasem jakaś przyjemność dostrzeżona w necie:0 jak kapcie stworzone przez Zu! Uwielbiam je!














Nie ma tych chwil wiele, bo moje szczęście przyjęło zlecenie na realizację dwupoziomowego mieszkania w centrum wielkiego miasta. Może to ostatnie…- zapowiada, wygadując wieczorami abonamentowe minuty z zagranicznymi fachowcami.

I znów zostałyśmy same. Pozmiatałam szmatki i nitki z podłogi. Założyłam pokrowiec na maszynę. Cieszą oko równiutko poskładane płótna, lny i bawełny.

Jutro…jutro będzie lepiej. Jutro na Wzgórzu pojawi się moja mama…

Maaagaaa…- jak mówi o babci sarenka, kojarząc ją z koleżanką budowniczego Boba:)


Zaraz na powitanie ruszymy na pachtworkowe warsztaty do Starego Browaru! A potem ja znów otworzę moją maszynę:) A one niech się poznają, dotykają, uczą kochać…

Może to sarenka wreszcie odziedziczy rozsądny i rzeczowy garnitur genów - po babci;)
Do handlowania!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

spadła z nieba...

Najlepiej mi się ostatnio myśli przy maszynie. Na grubą , kolorową bawełnę naszywam różne dzbanki, filiżanki, kokardki i inne pierdutka. Z galerii bowiem wyszłam z zamówieniem. – Z nieba mi pani spadła – klasnęła w dłonie p. Dorota, kiedy już wyłuszczyłam po co przyszłam, na stół wywaliłam co przyniosłam. Wzięła mnie pod rękę i popłynęłam przez morze porcelanowych dzbanuszków, aniołków, dzwonków i innych cudów, zamiatając długim płaszczem co się da z niziutkich stolików. Nic to, nic! Proszę się nie przejmować! – zapewniała p. Dorota, zbierając skorupy z podłogi…
Chyba mam szczęście do ludzi.


Przez okno mojej malutkiej pracowni widać zaledwie kawałek podwórza, staw, starą studnię i wielki brązowy pompon przy czapce sarenki, który podskakuje mi w tym kadrze co chwilę. Czasem migną zmarznięte dziewczęce policzki i znudzona psia morda z pretensją w oczach – I po co to dziecko tak lata? Suka wlecze się za dziewczynką leniwie, ale konsekwentnie z obawy, że mogłaby przegapić jaki posiłek albo inne jadalne co nieco. Z rzadka towarzystwo zajrzy przez okno, puknie w szybę, zachichocze.
Rany, jakie ja mam brudne okna!




Sarny znów obgryzły młode owocowe drzewka w sadzie. Moje szczęście troskliwie bandażuje taśmą uszkodzone gałązki. Udało mu się do tej pory uratować brzoskwinie i papierówki, modrzewie i daglezje. Mała dziewczynka targa za nim skrzynkę z narzędziami. Tata ma?! Gaba da! Psia siedź! – słyszę nieustanne świergolenie. Jeszcze parę miesięcy temu umierałam ze strachu, że sarenka nie mówi. Ciemnozłoty labrador posłusznie sadza szeroki zad przy dziecięcej nóżce, wystawiając uważnie wielki łeb do słońca.
Tego lata w sadzie powinny być już pierwsze śliwki...


Cisnęłam te kuchenne aplikacje i poleciałam do nich, do ogrodu. Byle jak - w grubym brązowym swetrze i kaloszach. Ze słońcem we włosach. Śnieg stopniał, pod stopami dywan zeszłorocznej trawy. Prawie wiosną zapachniało, choć na stawie 20 centymetrów lodu. Szczęście z całych sił wali w zamarzniętą przerębel. Czupryny wierzb przycięte krótko, zazielenią się najwcześniej. Wczoraj dzwonił szwagier. Cieszył się, że u nich też ciepło – 12 stopni na termometrze. Na spacer za miasto pojechał w pola… ale, wiesz, tutaj te drogi między polami wybetonowane, błota nie ma…czystą stopą przejdziesz…prawdziwy porządek!
Boże, gdzie mnie - Joasi ze Wzgórza - po betonach na spacery chodzić…


Spadłam z nieba.
Już tęsknię.

niedziela, 2 stycznia 2011

Boba!!!!!!!!!!!!

Nie oparłam się pokusie uszycia maleńkich półcienno - koronkowych drobiazgów na kobiece skarby:) Nie oparłam. Szyłam je z prawdziwą przyjemnością. Te mniejsze wypełnię suszoną lawendą i różanymi płatkami - dla pachnienia:) Większe rzeczy wciąż powstają, po kawałeczku, po kroczku.




                                                        (nie mam już siły do tego aparatu!!!)


Inne sprawy dojrzewają. Najbliższa, krajowa rodzina równiutko podzielona. Mniej więcej jak komentarze pod poprzednim wpisem. Tak jak myślałam - piłka jest po naszej stronie:) Mama, wydzwoniona z zagranicy milczała dobre 3 minuty. Jesteś tam jeszcze ?- wysapałam z irytacją. Twoje zdanie jest ważne, bo przecież będziemy mieszkać razem ...
- To dobry pomysł...- usłyszałam w końcu. Planować będziemy dopiero pod koniec stycznia, jak przyjedzie do kraju.
A jutro jadę do galerii z moimi gałgankami;))))

 Ps.
Sylwestrowe popołudnie spędziliśmy z dziećmi w... kinie:) Pracowniane koleżanki dużego dziecka zerkały z ciekawością i usmiechem, gdy mój syn, spuchnięty z dumy, prowadził sarenkę przez kinowy hol i sadzał  w sali na wybrane przez siebie miejsca.Też spuchłam! Przystojny jak diabli 190cm drągal i mała, elfia dziewczyneczka w pasiastych rajstopach. Urodna, ta moja dziatwa, aż oczy rwie:)
Reakcja małego dziecka na kinowy dźwięk i obraz - bezcenna...Dopiero w połowie "Złotowłosej" sarenka zażyczyła sobie głośno i wyraźnie - Boba.!!! (budowniczego)

Ps. Z moim szczęściem witaliśmy Nowy Rok tak, że ruszała się nie tylko ziemia, ale ościenne galaktyki;)

Życzę Wam Kochane Dziewczyny abyście zawsze były tak cudne i wyjątkowe jak jesteście! Aby żadna głupia polityka, żadne przeciwności losu, ludzie nieszczęśliwi, bądź źli, nie zmieniły Was ani troszeczkę. Byście zawsze gotowe były nieść uśmiech, radę i pomoc. A w sercu miały miłość i nadzieję!
A ja...? Jak mądrze napisała jedna z Was - dom i szczęście jest tam, gdzie nasi najbliżsi...

Będzie co będzie:)