środa, 15 marca 2017

smierdzace dylematy



Czasem sie zastanawiam po co wywazac otwarte drzwi? 

Wszak lokalne menu serami stoi i to serami przedniej jakosci! 

Ale mamy tyle fantastycznej zabawy z tymi smierdzielami:)))

No wiec, siedzimy i wzdychamy, bo trzeba czasu. 

A pierwsze polsko-francuskie sery dojrzewaja w piwniczce...
























czwartek, 2 marca 2017

Wzielo i zdechlo!


A było tak fajnie... Ani w gore ani w dol, po prostu rowno jak po stole. Prawie pelna harmonia. Dzien prawie do dnia podobny smakowal codziennoscia. Zagladal kazdego ranka w okna sypialni bez falszywch obietnic. Buzia w ciup, male puf.. puf... i prosto między oczy: Bonjour! Czasem sny były tylko zbyt wydumane, jak na takie zwykle spanie. Pachnialo wypolerowanym woskiem na drewnianej podlodze. U was ten cire zawsze tak cudnie pachnie – zachwycala się czarnowlosna Isabelle, a ja czulam, ze to raczej francuskie, dziwaczne szambo dawno już nie wywozone. I trzeba w koncu zadzwonic po Michela, zeby przyciagnal traktorem beczke na fekalia. No życie.

Ogrod odwdzieczyl się milosnie - za kazda odwrocona skibe ziemi i wiadro wody z serca wylane - kochal nas oblednie. Raczyl pieszczotami jak namietny kochanek. Obiecywal, więc zakochani jak sztubaki wierzylismy w te opowiesci. Bo jak nie wierzyc kiedy, gora (a raczej tyci pagorek) zamiast myszy rodzi slonie (a raczej byki - coeur de boeuf:)!












Pszczoly były mniej laskawe. Przyszedl sezon ciezki, mokry, zimny. Rodziny uciekaly z uli uwieszajac się z uporem na wysokosci 5 metrow na naszej sosnie. Mir laczyl drabiny, klal, wspinal się jak alpinista, spadal, lowil co nie zdolalo uciec. Starzy mowia, ze nauka kosztuje i racje maja. Nie da się nauczyc pszczelarskiego fachu googlujac:) Kazdy sezon inny, nowy, pelen niespodzianek, do poprzedniego ni diabla nie podobny. Codzienna praca, ludzkie bledy albo ignorancja, to najlepszy uniwersytet. I miod za kazdym razem tez inny. Malo wiela, zesmy go w zeszlym roku wykrecili. Ledwie do swiat starczylo. Sporo w nim było smakow i zapachow mlecza i sasiedzkich jabloni z sadow. Ani sladu pozniejszej akacji czy lesnych jezyn. Miejscowi wykupili do ostatniego sloika. Obcy tez przychodzili, z polecenia, bo podobno la famille polonaise dobry miel produkuje.








Tesknota za tym co było, zaszyla się bog raczy wiedziec gdzie, bo na stare smieci zagladac się nie chcialo. Cale to patriotyczne gadanie nie smyralo nawet po grzbiecie. Dom skrzypial debowo, zeby go naprawiac i laty przybijac, więc roboty trzeba było pilnowac, zeby na gwozdzie i drewno starczalo. Patron laskawy, czapke przed slowianska fachowoscia zrzucil, konto regularnie zasilal. A smak tej pracy jakiś taki slodko-gorzki. Slodki bo tyle jej bylo wokół, ze wystarczy schylic się i podniesc i uszanowac. Gorzki, bo nie dla siebie, a dla ucieszenia innych.

I tylko miłość zostala po staremu. Tyle ze suknie oblekla lniana, plowa od noszenia i scienczala. Czasem otulala nas tym lnem jak jedwabiem najprawdziwszym, czasem drapala siermieznie, ale wiernie stala obok, na wyciagniecie reki.

A tak było fajnie...


Az wzielo i zdechlo.