środa, 27 października 2010

Prawie!

W kuchni śmierdzą cammeberty. Wystarczy pomachać drzwiami lodówki, a nowa fala smrodu natychmiast unosi się pod sufitem. Macham i macham, z nadzieją, że nasze ulubione pożywienie rozmnoży się w cudowny sposób. Mało, że się nie rozmnaża to jeszcze za każdym machnięciem go ubywa! Za to cholesterol w moich tętnicach ma się pewnie w najlepsze! Śmierdzący ser przywieźli francuscy goście. Uśmiechając się radośnie - Bon appetit! – uroczyście wręczyli drewniane pudełeczko z cuchnącą zawartością. Przyjęliśmy z wdzięcznością. I leży. I pięknie cuchnie. Tyle, że chyba od tego cuchnięcia jest go coraz mniej!

I byłoby po sprawie, gdyby moje szczęście nie poleciało na wyprzedaż iglaków do marketu. Iglaki okazałe i kompletnie nie wysuszone, w przyjaznej cenie. Chłop popruł po te sadzonki busem i załapał się na ostatnie paręnaście sztuk. Rozżalony, że tylko tyle, ruszył z koszem między półki. Zmysł węchu zaprowadził go do witryny z…serami. I trafu trzeba, że wśród dziurawej rozpusty wypatrzył owe pudełka z naszym cammembertem! Nie musimy już po pleśniaka do Francji jechać! – prezentował wieczorem drewniane opakowania z serem. …Leży na półce w naszym markecie! Taki sam!

Prawie.

Na naszym niebie prawdziwe gęgawisko. Dzikie gęsi przelatują przez Wzgórze tranzytem, z dziesiątek małych kluczy tworząc większe i większe, łącząc się w podniebnym tańcu, wirując. Hałas i pozdrawianie takie, że człowiek własnych myśli nie słyszy. Zaciągając się ostrym jak brzytwa powietrzem, podglądamy przyrodnicze cuda obydwie z sarenką. Ciągle jeszcze interesująco blade i zblazowane - po dwutygodniowym chorowaniu!

dzióbki i uprzęże

Niuńka przeszła od razu do rzeczy. Wlewając w telefoniczną słuchawkę potok słów, ominęła zręcznie temat wtorkowej operacji i skupiła się na starszym, zaręczonym właśnie dziecku. Mówię ci Joaśka, co to jest za miłość! Jakie emocje! Szał ciał i uprzęży! – opisywała ze szczegółami, jak przyszły zięć rąk od niuńkowej córki oderwać nie może, jak młodzi z dzióbków sobie wydziobują, w oczy patrzą i na całowanie im się po kątach zbiera. Dałby Bóg przeżyć taką miłość! Przecież my nawet nie pamiętamy, co się wtedy czuje! Po ćwierć wieku małżeńskich zdarzeń i zderzeń mało kto, Niuńka, pamięta – mało kto! Trzeba by się więcej postarać…

Obraziłam się na moje szczęście w sobotę. Kolejną, którą spędzałyśmy we dwie z sarenką – same. Od pół roku nasze soboty wcale nie różnią się od piątku czy poniedziałku. Chłop bierze pod pachę drugie śniadanie i bladym świtem jedzie do pracy. Nie musi. Raczej – nie potrafi odmówić. Bo proszą znajomi, bo rodzina, bo stary klient, a ostatnio kolega po fachu… A w niedziele – patrzę jak ucieka z niego życie i przez te kilka godzin odpoczynku próbuje się zregenerować do nowej pracy. I gdzie tu czas na amory i inne uniesienia. Na dzióbki i uprzęże. Szlag!

Obrażanie nosiłam demonstracyjnie jeszcze w niedzielę, z trudem, bo wysiadło mi prawe kolano i wszelkie zginania akcentowały soczyste psiekrwie, mruczane pod nosem. Dzieliła nas nawet wąska kanapa, na której siedzieliśmy rozdzieleni pasem szerokości lotniska Okęcie. Sarenka zdezorientowana, zaglądała w oczy i mamie i tacie, aż nie radząc sobie z napięciem, palnęła mnie z dezaprobatą po dłoni. Mamusia z tatusiem pokażą ci kocie jak w łapki grają…- wyciągnęłam w odpowiedzi pulchne kończyny w mężowskim kierunku. Chłopu pod powiekami błysło i zgasło, a zaraz potem trzepnął mnie po wierzchu z ochotą. Raz, drugi…Za trzecim nie trafił, to oddałam. Sarenka zaparta łokciami o stolik chichotała radośnie. Okęcie między nami stało się miedzą ledwie, ślimaczym śladem na kapuścianym liściu, znikło wreszcie zepchnięte dyskretnie z kanapy. Z naszych zaplecionych palców strzelały słupy energii, a ja przypomniałam sobie chwilę kiedy pierwszy raz mój mężczyzna dotknął miłośnie mojej dłoni…

Nie Niuńka – tego się nie zapomina. Jeśli tylko człowiekowi się przydarzy – to trwa. Przywalone motłochem codziennych zdarzeń, człowieczym egotyzmem – czeka. Trzeba się tylko odrobinę postarać…

poniedziałek, 18 października 2010

Kiedy sprawy nie idą jak iść powinny...

Tetenię bladym świtem obudziła ekipa wodociągowa. Dzwonili do bramy domagając się przejazdu dla swoich maszyn. Ponieważ Tetenia zazwyczaj nie wstaje przed jedenastą,  trwało trochę, zanim zrozumiała czego tak natarczywie domagają się panowie. Zagarniając poły szlafroczka, podrobiła po klucz od bramy, który bóg jeden wiedzieć gdzie był i kto go ostatni dotykał. Psiekrwie i różne inne cholery, dostały się po części małżonkowi, jak i jego pupilowi, który usłyszawszy kotłujące się przy furtce towarzystwo sapał jak parowóz przy drzwiach, przebierając pazurami.
Zanim ekipa rozpoczęła pracę, Tetenia aresztowała psa, zamykając go na wydzielonej części ogrodu. Cisza na podwórzu zaniepokoiła ją dopiero na 32 stronie kobiecego pisma. Wyjrzała kuchennym oknem.
Maszyny stały. Panów nie było. To znaczy byli, ale pochowani. Dwóch siedziało upchniętych w kabinie mini koparki, trzeci, zamknął się w warzywniku Teteni. Na środku podwórza leżał i ział labrador, czerwonozłoty i spasiony niczym gigantyczna parówka. Oderwana od metalowych przęseł siatka leżała na ziemi, przykrywając wielgachny podkop wydarty w ziemi…
Pani! – wrzasnął chłop z warzywnych zagonków – to jakiś diabeł jest! Jak poooszedł, to ta siatka tylko fruwała! Zadem ją wyrwał! Ledwieśmy zdążyli uciec!
Tetenia najpierw stłukła psi tyłek  laczuszkiem na koreczku, potem znalazła winnego. Mówiłam ci, żebyś mu na noc żreć nie dawał! – potrząsając gniewnie lokami, ryknęła w kierunku teścia skrabiącego się po kuchennych schodach. Zaskoczony atakiem starszy pan, przez chwilę oceniał swoje szanse, po czym honorowo gwizdnął na psa i obaj wycofali się z placu boju, chlastając wejściowymi drzwiami.
Panowie ziemnych hałd nie narobili, bo koparka specjalnym „kretem” kopała pod ziemią. Grzecznie się pożegnali, informując że wodę puszczą…za miesiąc!!! Pożegnała ich nowa porcja psiekrwi, tym razem w wykonaniu reszty domowników!

Kiedy sprawy nie idą jak iść powinny, nie ratuje ani święty spokój ani różne inne dystanse. Musi się wyszumieć, wygotować. Nie inaczej:0 To były piekielnie trudne dni. Najpierw rzeczowy i sympatyczny pan doktor zaznaczył – ma pani chorobę wieńcową! A, zaraz potem, pędziliśmy z moim szczęściem przez mroźną noc na szpitalną izbę przyjęć. Nieprzytomna z gorączki sarenka leciała przez ręce walcząc o oddech. Ma zapalenie krtani, trzeba jej szybko podać środki rozkurczowe…! – dysponował dyżurujący pediatra.
W tym wodociągowym szaleństwie jest metoda. Najbardziej brakuje mi teraz radości. I uśmiechu:)

piątek, 15 października 2010

albo zima albo menopauza!

Tłoczno się zrobiło ostatnio pod moimi wierzbami nad stawem. Ciężko się wcisnąć na jakie rozmyślania, bo towarzystwo wali jak na procesję. Popołudniami na chodniku ze starej cegły wyleguje się suka, zaopatrzona w jabłka zerwane w sadzie z niziutkich jabłonek. Zawsze jeden i ten sam gatunek – słodki i soczysty! Zdejmuje je pyskiem delikatnie z gałęzi, sztuka po sztuce i ciumka, zapierając się o owoc przednimi łapami.
Z rana za to urzęduje śnieżnobiała czapla. Kradnie nam ryby. Lubię patrzeć jak poluje. Tyle w niej cierpliwości i konsekwencji. Przy tym jest wdzięczna i elegancka niczym rasowa kobieta. Choć to przecie równie dobrze może być facet? Zresztą nigdzie nie jest powiedziane, że facet nie może być rasowy i elegancki!
Jejmość dzisiaj spóźniona – mruczę złośliwie pod nosem, podglądając ptaszysko rankiem z okna sypialni. Zima za pasem, a pani wciąż stoi po kolana w wodzie. I żre! Czas się chyba zbierać w jakie cieplejsze rejony?! Ze co…? Że nie w sosie? Że niby, nie jestem…

Wkurza mnie byle co. Ledwie drobiazg, duperela wyprowadza z równowagi i zaczyna się jojczenie. Jak dodać pobekiwanie w rękaw i trzaskanie garami – to wychodzi na to, że nie znoszę dzisiaj samej siebie! Ki cholera?!
Domownicy – sprawiedliwość oddam – próbują z całych sił rozchmurzać. Powiedz kocie tatusiowi, jak mama robi? – kusił od świtu tata sarenki, zadając niewygodne pytania. Łałałał!!! – jazgocze dziewuszka szczęśliwa, że zna odpowiedź. Łał…łał…łał…odmierzam krok za krokiem ścieżką do świątyni dumania. Łał…łał…szeleszczą suche, wierzbowe listki pod stopami. Łał …!!! – wrzeszczą nad Wzgórzem gęsi. Świat się dziś na mnie uwziął, czy co?!

Albo zima za pasem albo menopauza!


PS. Wpatrując się w ciemne lustro wody wymyśliłam, że najważniejsze w wychowaniu dziecka jest…zbudowanie poczucia wartości. No i wszelakich innych wartości;) Parę dni temu w przedszkolu, pani Renia wygłosiła teorię o „radzeniu sobie”. Oto - samodzielny dzieciak zawsze sobie w życiu da radę! Jak od małego przyuczony do twardego życia, do codziennych czynności, to potem taka szkoła zaprocentuje. Że piernaty i inne pierzyny niedobre, bo amortyzują to co tak naprawdę ma nas hartować i budować. Bo potem może być za późno…
A guzik, pani Renatko:) Nie pomoże ani umiejętność gotowania, prania, odkurzanie ani nawet dziubdzianie na drutach! Największa lebiega, dwie lewe ręce, ale z wpojonym przez rodziców szacunkiem do samego siebie, będzie śmigać po tafli życia z rozwianym włosem! Zaś najlepsza złota rączka, najładniejsza panna „od tańca i różańca” – tyle, że zakompleksiała, przygarbi się do ziemi pod wpływem nieporadnych emocji.

piątek, 8 października 2010

od góry, czy w dół...?

Wielbłąd gapił się na nas impertynencko. Memłał przy tym cały czas gębą, z wyraźnym zamiarem churchnięcia wymemłanej zawartości w naszym kierunku. Głucha na protesty sarenki, wycofałam na wszelki wypadek spacerówkę. Na pięć metrów nie splunie, nie ma mowyWłochaty stwór zagulgotał i przełknął. Dziecko zapiszczało w zachwycie, wyciągając z torby pszenną bułę. No. Teraz ten bydlak zacznie się na dodatek ślinić…

Zamiast do przedszkola pojechałyśmy w przeciwną stronę. Do parku w miasteczku oddalonym kilkanaście kilometrów. Na wagary. Powłóczyć się. Zdystansować. Powietrze było rześkie, ławki w parku puste, a na ogromnym placu zabaw ledwie dwóch tatusiów z pociechami. Można pomarzyć albo oczy zamknąć. Nawet włosy z głowy rwać lub cichutko popłakać. Nikt nie zauważy. Dromadery spacerujące ku uciesze gawiedzi po zagrodzie, skutecznie odwrócą uwagę.

Rozłożyłam na kolanie papierową harmonijkę wydruku. Ładny – w czerwoną kratkę. Z amplitudą czarnych podskoków. Metrowy kawałek  pracy mojego czterdziestoparoletniego serca. Zaburzenia…- nabazgrała w opisie pani doktor. Nigdzie nie stało, że serce dobre albo złe, że kocha, wzrusza się czy nienawidzi, że zawsze mocniej bije, gdy robię to co robić lubię…Tak zwyczajnie – po ludzku, z zacięciem. Może i nie jest młode. Taki nieco przechadzany model, ale mocne. Dało radę, gdy bywało źle. Nie pękło, gdy świat wokół runął. A tu marne - „zaburzenia”...

Wcale mi się nie chciało robić tego EKG. Młody człowiek w gabinecie zabiegowym uśmiechnął się szeroko i kazał rozebrać do połowy…od góry, czy w dół…zapytałam błyskotliwie, szukając drogi ucieczki. W sukurs przybyła sarenka, uczepiwszy się nogi jasno dała panu do zrozumienia, że żadnych badań nie będzie. Tylko proszę z tym nie zwlekać, zwłaszcza jeśli coś się dzieje…pan pomachał nam na pożegnanie, pewnie trochę zawiedziony. Nie czekałam. Dziecko podrzuciłam Teteni i ucelowawszy w kobiecą obsadę dyżurki, pozwoliłam sobie obwiesić cycki czujnikami. Piknęło w końcu, taśma wyleciała. Śliczna panna z ciemnymi jak krew paznokciami podziękowała.

Jeszcze nie wiem co zrobię. Może zapiszę się na taniec? Albo zacznę rzeźbić w lodzie? Może jak Cejrowski wyruszę na wyprawę poznać życie dzikich plemion. Albo ruszę przez pustynię na tym śmierdzącym wielbłądzie! Mam obciążony zawałami wywiad i chyba zbyt mało czasu na... życie. Muszę przestać je trwonić. A może się mylę? Może właśnie nie tracę ani minuty…

Sarenka wykonała w parku uroczy pląs na pożegnanie. Wydziamgana przez dziecko buła dostała się gołębiom. Wielbłąd natychmiast stracił zainteresowanie. Zostawiając za plecami egzotykę wróciłyśmy do widoku sołtysowych świń. i kluczy dzikich gęsi, które pokryły niebo nad Wzgórzem czarnymi wstążkami. Moje szczęście po powrocie z pracy długo patrzyło  w załzawione joasine oczy. Przytulając, wydmuchało szeptem w moje włosy…Tak cię kocham…