niedziela, 19 kwietnia 2015

Duchy


Bylo jak powiedzial Mir. Dom nas znalazl. I uwodzil. Snul pajeczyne rozlicznych westchnien i wspominek. Wszystko w nim oddychalo i skrzypialo. Pachnialo cedrem w stuletnich szafach ze skrytkami w podlodze. Pielo się ku gorze kretymi stopniami w kolorze orzecha. Niebiescilo resztkami wyblaklej tapety w niezapominajki ze scian w sypialni na poddaszu, gdzie kiedys bawily się male stolarzatka. Zewszad lypaly sumiaste oblicza z pozolklych fotografii. Starannie ulozone na stoliku okulary w rogowej oprawce i buraczkowy sweterek przycupniety na oparciu fotela. 

Dom zyl i czekal. Nie było w nim opuszczenia, tak jakby starzy gospodarze wyszli kuchennym drzwiami, sciezka pod gore, potem schodami wspieli się między kamienne sciany ogrodu,chroniac w chlod starej pini, pod która rosna najprawdziwsze poziomki... To szalenstwo – deptalam te mysl zawziecie w glowie, pukujac w kamienny okap nad kuchnia, przez który z latwoscia szlo przepchnac wolu. Ja boje się duchow!

Przez chwile zylam nadzieja w zdrowy rozsadek potomkow stolarzy. Moze nie zechca sprzedac emigrantom rodzinnej siedziby albo przynajmniej cene wywinduja zaporowo. Ale czar dzialal. Jean Louis po wyrzuceniu z siebie kilkudziesieciu voila, przyjal oferte. Przy trzecim spotkaniu, stwierdzil ze nie jestesmy calkiem normalni i bogu dziekuje ze to właśnie my wprowadzimy się do domu Jacque`ow. Jak na paryzanina, Jean Louis ma nadzwyczaj zyczliwe podjscie do ludzi. Jak na bodygarda bylego prezydenta tego pieknego kraju, to straszna z niego gadula...

Lato mijalo, a czar dzialal nadal. Mimo wakacji i urlopow, dokumenty wplywaly w odpowiednie okienka. Stosy papierkow, swiadectw i pieczatek scielily wnetrze bialego segregatora z napisem DOM. I jakims cudem w kartonie po przeprowadzkach za kazdym razem udalo się znalezc swistek natychmiast niezbedny u notariusza. Poddalam się w koncu, bo Mir cale noce sadzil we snie owocowe drzewka i „porzecki”. Rozstawial ule w ogrodzie i urzadzal „swoje” atelier. To co było robic, zachcialo mi się tam BYC. Z calej sily.

Jeszcze kilka miesiecy i czeka na mnie okrągła rocznica urodzin. Najgłupsze jest to że niczego nie żałuje. Żadnych zmarnowanych okazji. Ot, żyłam. Jakie to proste. Zrolowana trzykrotnie poduszka łupie kregi szyjne na cwierc. Ksieżyca każdej nocy przybywa, wiec wlewa się nachalnie do sypialni. Bezsennie. Kłyik…kłyik…kłyik… Deski podłogi skrzypią niemiłosiernie, gołą stopą usiłuje wymacać najcichszą droge do schodów. Chłód nawoskowanych stopni oznajmia mete. Kyikanie ustaje. Phi! Półwiecze! Jezu, jaka cisza. Niech sobie jeszcze pośpią.
Piekarz Manu zajeżdża o 7 rano pod same drzwi. Z wnętrzności bagażówki celują we mnie spiczaste nosy bagietek i croisantów. No jak ci tam w tym domu? ­– zagaduje, pakując moje traditionel . A tobie? W tym wielkim mieście? –nie jestem dłużna. Po 40 latach życia w małej przygranicznej mieścinie, Manu z rosyjską żona i 5-letnia córeczką przeniósł sie do stolicy regionu. Wstaje codziennie o 2.30 żeby zdażyc do pracy i rozwieźc pieczywo. Wlekąc po podłodze pasek od szlafroka, przysiegam sobie witac Manuela nastepnym razem kompletnie ubrana. Chrupią te bagietki cudnie. Dlaczego on właściwie nosi kominiarke? Na termometrze za kuchennym oknem ledwie minus jeden. Piekarz w czarnej kominiarce o 7 rano pod moimi drzwiami…
I kto mi w to uwierzy?