piątek, 27 sierpnia 2010

poza zasięgiem...

Kanonada za oknem dzwoniła o szyby. Waliło ogłuszająco, w odstępach parosekundowych. Jak na wojnie…mełłam przez chwilę w oczadziałym od snu umyśle, przycupnięta na brzegu małżeńskiego łoża. W zasadzie nie boję się burzy, tyle, że to za oknem wyglądało raczej na złowieszczy koniec świata. Kolana zaczęły mi dygotać, kiedy zerkając przez roletę ujrzałam nad głową niebo rozdarte ogniem błyskawic. Gniewne i oszalałe. Szlochało okrutnie, zalewając ziemię strugami deszczu. W upiornych rozbłyskach światła stare brzozy wyciągały rozpaczliwe ramiona po ratunek… Z trudem trafiałam trzęsącym się palcem w klawiaturę telefonu. Nic. Cisza. Nic. Monotonny kobiecy głos…poza zasięgiem…Nic. Cisza. Aparat szuka sieci. Mogłam tylko czekać. I modlić się by bliski mi człowiek odnalazł bezpiecznie drogę na Wzgórze…
Moje szczęście ścigało się z burzą dobre sto kilometrów. Na ostatniej prostej, kilkanaście kilometrów przed domem wpadł na ścianę wody. Zaraz potem nad jego głową rozpętało się szaleństwo. Rozsądek nakazywał chłopu zatrzymać auto i przeczekać. Strach i niepokój o ukochane kobiety sprawiły jednak, że wciskał pedał gazu, chociaż miejscami na drodze zalanej przez wodę, bus zamieniał się w białą, przeszkoloną amfibię… Raz za razem przyciskał klawisz wybierania mojego numeru. Nic. Cisza.

Sarenka przespała te wściekliznę za oknem. Obudził ją za to pół godziny później szmer naszych miłosnych pocałunków… Plaskając bosymi stópkami po posadzce, przydreptała do kuchni. Tata? Zagnana do spania, zabrała ze sobą nową lalę, jednorożca, ukochaną poduszkę i umościła się wygodnie w naszym małżeńskim łożu.
Pośrodku.

Kobiety podobno boją się pająków, ciemności i myszy. Mężczyźni obawiają się kobiet i uczuć oraz tego aby „nie zawieść”. Ludzie?
Ludzie najbardziej boją się – samotności…

sobota, 21 sierpnia 2010

w sklepie z... patykami

Widok z ławki sprawił, że nie chce nam się już spacerować. Ani nawet gadać. Siedzimy bezpieczni, pod liściastym parasolem, śledząc leniwie rzeczny nurt. Sarenka zbiera w papierową tytkę żołędzie, niedojrzałe kasztany, kamyki i kupę innego śmiecia. Przez wyrwę w szpalerze parkowej alei, u stóp skarpy rozciąga się panorama Warty. Przycupnięte nieruchomo na składanych krzesłach sylwetki wędkarzy wspierają się o zanurzone w wodzie kije. Pada. Szeleści i bębni w dębowych liściach, marszczy powierzchnię rzeki. O nasze nogi wyciągnięte wygodnie nikt się nie potyka.
Chciałbym coś zmienić… - nasze duże dziecko jest zakłopotane. Chrząka, klepie ścierpnięty od wysiadywania półdupek. Nie wiem co dokładnie…Nie patrzcie tak! Nie patrzymy. Jeden z wędkarzy, po drugiej stronie rzeki, drepce w podnieceniu przy składanym krzesełku. Ma branie – cedzi moje szczęście, wypatrując zdobyczy na końcu wędki.
Chciałbym robić… – nasz syn strzepuje z drobniutkich rączek siostry piasek i ziemię - no.. to co powinienem robić..

Tydzień wcześniej była u mnie ta dziewczyna. Długie, jasne włosy. Wspaniała figurka. Smagła od słońca i pewna siebie. Wygodnie oparta na drewnianym leżaku paliła papierosa. Wahadełko szaleje gdy pytam o jej możliwości. Dlaczego śpisz? - uśmiecha się zuchwale, w odpowiedzi na moje pytanie. Masz wspaniały potencjał – świetnie liczysz, mnożysz i dzielisz. Masz wściekle dobrą intuicję do inwestowania. Z grosza na pniu utoczysz trzos. Możesz się tym dzielić, wiesz? Od 10 lat nie zrobiłaś kroku w przód. Ani w pracy, ani w związku, ani w życiu. Niedługo za późno będzie dla ciebie na dzieci. Co lubisz? Czego pragniesz? Czego chcesz?
Jest ładna i jak na śpiącą królewnę przystało – śpiąca. Być może to za wcześnie by wiedziała albo za bardzo boi się zapytać, więc nigdy się nie dowie. Spędzi życie przycupnięta na końcu kija z przynętą w oczekiwaniu na wielką rybę. Co powinnam robić…


Nie wiem gdzie byłabym w tej chwili, gdybym zadała sobie to pytanie ćwierć wieku temu. Może za tamtą górą i za tamtą rzeką. Może tu gdzie teraz, a może aż tam gdzie chciałabym być... I choć teraz już wiem co powinnam robić, co robić chcę i nie mam już wątpliwości, to czasem żal, że tak długo to trwało.
Świat w zasadzie rządzi się prostymi prawami. Mimo, że czynimy wszystko by go zdegenerować, zdegradować, wyeliminować. Wystarczy zadać pytanie. A następnie szukać odpowiedzi. Wytrwale.

niedziela, 15 sierpnia 2010

jakubowa muszelka

Chłop sapnął gniewnie i otarł zroszone obficie czoło. Z rezygnacją pacnął kawałkiem blachy o garażowy stół. Wyglądało, że dalszego ciągu - póki co - nie będzie. Niedobrze. Czas nas gonił. Zleceniodawca nerwowo podnosił ważkość okoliczności. W dach z eternitu wściekle walił koszmarny upał. Sama bym pacnęła, nawet workiem cementu, żeby tylko przyśpieszyć choć trochę proces twórczy. Zamiast zmuszać do kreacji szare komórki, siedząc na drewnianym, ubabranym farbą zydlu, czerpałam sporą przyjemność z dotykania i gładzenia lśniącej, miedzianej powierzchni. Na betonowej podłodze, pod nogami walały się identyczne przycięte kawałki blachy…

Pielgrzymi trafili na nasze wzgórze z polecenia. Sympatyczna para po 50-tce, z niezwykłymi pomysłami na spędzanie nauczycielskiej emerytury. Przywieźli ze sobą morską muszlę, kupioną na szlaku pielgrzymki do Santiago de Compostella. Zamówili u nas podobną…z miedzi, aby umieścić ją w miejscowym kościele p.w św. Jakuba. Źle trafili. Moje szczęście, zaganiane robotą, zaparte łokciami o kuchenny stół, ignorując rozmówców wpatrywało się przez okno w wybujały zagon cynii. Gotowa byłam już oprotestować wszelkie możliwe terminy zlecenia, kiedy nagle małżonek przemówił…Blacha jest, a pomysł się znajdzie, to znaczy żona znajdzie, zaprojektuje…Dech nam zaparło kiedy podał cenę usługi. Z ledwością pokryła koszta zakupu miedzi. To nasze miejsce, nasz dom i nasza społeczność…i podobają mi się ci ludzie. Tyle - wytłumaczył mi lakonicznie swoją decyzję, gdy pielgrzymi zadowoleni z zawartej umowy, machali serdecznie na pożegnanie.

Kilka dni później pani Jola dotykała opuszkami palców powierzchni miedzianej płaskorzeźby. Była zaskoczona. Inaczej ją sobie wyobrażałam, a jednak bardzo mi się podoba…Jest w niej coś czego nie potrafię nazwać. Jakby mówiła? Wcale nie było łatwo znaleźć półśrodek, formę, którą bez problemu można umieścić na zwykłym polnym kamieniu lub drewnianym krzyżu. I która świetnie się tam poczuje:) Nasze wspólne dziełko uroczyście umieszczono na krzyżu przed kościołem w miasteczku. Deszcz, wiatr i słońce pięknie już spatynowały powierzchnię. My nadal wydłubujemy z podłogi w garażu skrawki metalu.



Może będą inne. Kilkanaście. W kościołach na szlaku pielgrzymek św. Jakuba, wytyczanym przez znajomą parę. Czoło mojego szczęścia jest trochę zafrasowane, bo życie dopisało własny rozdział tej historii. Mnie się od nowa marzy realizacja paru projektów dekoracyjnych przedmiotów… Chłop dla pewności, że żoninego marudzenia nie usłyszy naciągnął czapkę głęboko na uszy… dajecie wy mi wszyscy święty spokój…

czwartek, 12 sierpnia 2010

nie zdążą odlecieć....

Józefowa stała z lornetką na środku drogi. Głowę zadarła wysoko, celując czubkiem nosa w zachmurzone niebo. - Zdechły – na przywitanie machnęła w moją stronę dziecięcą zabawką. Przez plastikowy, wyłupnięty lekka okular niewyraźnie rysowała się kupka białych kłaczków na brzegu gniazda. - Niemożliwe, przecież stare wywaliłyby… do naszej grupki dołączył sąsiad spod lasu. Oba dorosłe ptaki, nieświadome zbiegowiska urzędowały na świeżym rżysku. Z platformy na słupie sterczała samotna głowa młodziutkiego boćka. Jego rodzeństwo od dwóch dni nie wychyliło dzioba z gniazda.
Mówiłam, że nic z tego nie będzie! Za późno się sparowały, za późno mają młode, nawet jakby się wychowały, nie zdążą odlecieć – Józefowa nadal grzebała przy pokrętłach lornetki, nie przejmując się, że w chałupie przy stole czekają goście, przybyli z daleka.
Trzeba dać znać, przyjadą, zdecydują – podsumowała.
Specjalista po bocianach przyjechał tydzień później. Miał świetną lornetkę. Narzekał, żeśmy nie spisali numerów obrączek poprzedniej bocianiej pary… Jasne. Przy pomocy lornetki Józefa z trudem można zobaczyć bociana, a co dopiero jego nogę. Zadecydował że wezmą młodziaka na zimę do zoo – jak tylko stare ptaki odlecą. Może się uda. Mimo wszystko. Mimo - że późno…


Czasem myślę sobie, że jestem za stara dla sarenki. Zbyt powolna. Niespecjalnie spontaniczna. Mam sklerozę i nie pamiętam tych wszystkich mądrych piosenek o żabkach i choinkach. Zamiast bajek o księżniczkach i kopciuszku opowiadam jej o ludziach, o ptakach i lesie. Pozwalam dotykać rzeczy, smakować, przyglądać się i wybierać. Gdy dojrzeje będę starą kobietą. Być może wcale nie zatańczę na jej weselu. Nie zdążę nauczyć jej tylu ważnych rzeczy. Czasem myślę sobie, że jest – za późno… I trochę mi żal i tęskno, że nie zobaczę jak leci…

Czasem.

sobota, 7 sierpnia 2010

skarby...

Mój ojciec sadził drzewa bez opamiętania. I koncepcji. Jak na złość wszystkie mu pięknie wyrosły. Nawet modrzew, któremu 40 lat temu złamałam czubek dobił do 50 metrów. Cała reszta drzewostanu prezentuje się równie okazale, zacieniając dom i ograniczając kompletnie dopływ światła do poszczególnych pomieszczeń. O zawilgoconych ścianach nie wspomnę. Zawezwana na pomoc ekipa pilarzy stała przez chwilę w osłupieniu. Tego srebrnego nie ruszę! Mowy nie ma! Toż to grzech śmiertelny takie drzewo pokaleczyć…- żołądkował się kierownik zadzierając głowę w górę. Niebieski świerk górował nad całą okolicą. Zaplątane w gałęziach przewody elektryczne były niemal niewidoczne. Po dyskusjach i negocjacjach udało się przy pomocy specjalistycznego sprzętu podgolić zaledwie 4 sztuki. Resztą zajęło się moje szczęście. 32 sztuki osmiometrowych żywotników zyskało zupełnie nowy wymiar.
Uharowaliśmy się na tym wypoczynku po pachy. Porządkowanie objęło również strych i inne zakamarki. Sarenka znalazła wielki drewniany abak – liczydło, a moje szczęście przedwojenne monety. Wielki plastikowy wór pełen nicianych pasemek i starych koronek wywlekałam na powietrze drżącymi rękami. Babciny skarb. Nieprzebrane bogactwo kolorów i odcieni jedwabi, mulin i kordonków zbieranych latami przez babcię artystkę i hafciarkę. Zwożonych z całej Europy, przysyłanych w paczkach zza wielkiej wody. Nawet nie pytałam o pozwolenie. To oczywiste, że są twoje…- pokiwała głową mama.
Zapalając światełko na grobie babci Marysi podziękowałam za mój prezent. Będzie jak znalazł do całej kolekcji patchworkowi-aplikowanych tkanin. Za to moje szczęście przewalając po samochodzie wielgachny koronkowo-niciany wór, syczało jak żmija o pchłach-mordercach, wszach i innych pluskwach…

magiczne chwile

Drewniany pomost sterczał w przybrzeżnych wodach zalewu niczym arka. Wleźć się dało tylko z jednej strony. Dobijając doń łódką lub żaglówką trza by najpierw przystawić drabinę. Dosadzając się z brzegu wystarczyło wziąć rozbieg i…skoczyć. Sarenka wycelowała palec w podium i objęła mocno tatową szyję. Poooszli…!


Słońce miękko ozłociło dziewczęce loki. Wydobyło półcieniem kruchość i jedwab drobnego ciała. Ukazało oczom co niewidoczne. Wpatrując się z zachwytem w obrazek podniosłam aparat bezmyślnie …


W starej sandomierskiej katedrze dziewuszka zwinęła się w kłębek na wydeptanej podłodze drewnianej ławy i zasnęła. Próbowałam podnieść małe ciałko i utulić. Odepchnęła mnie, mocniej przyciągając kolana do brody. Niemiecka wycieczka zamiast podziwiać erudycję przewodnika z zapartym tchem śledziła nasze wyczyny. Z ulgą uwolniłam wnętrza dłoni. Były jak poparzone od energii wirującej pod kościelną nawą.

Kiedy dziecko wstało, wzięło mnie za rękę i opuściło świątynię trzaskały migawki aparatów…


Pan Jerzy nawet nie próbował zbliżać się sarenki. Wyczuwał jej rezerwę. To psychotroniczka. Ależ ma silną nerwicę. Kompletnie jej nie słuchacie. Bardzo ją to złości…monotonnym ruchem wahadełka wzmacniał swoje komentarze. Ma 74 lata. Jest lekarzem. Wahadełkuje od ćwierć wieku.


Kim jesteś córeczko? I jak mamy Ciebie słyszeć, skoro tak niewiele mówisz?