poniedziałek, 6 września 2010

A gwiazdy, świecą nocą...

Zostaw gary, pokażę ci coś…- małżeńskie szczęście objęło mnie ochoczo w pasie, wlekąc przekonująco w kierunku drzwi na podwórze. W zlewie, poutykany byle jak stos naczyń czekał na rozpracowanie. Przytomnie – zastąpiłam stołową zastawę kartonowymi tackami i innym plastikowym śmieciem, więc kupka do zmywania znacznie się ograniczyła.
Śmierdzący dymem z ogniska, ostatni, rozochoceni goście, dopiero co odjechali. Obudzone śpiewami bocianisko darło się żałośnie na słupie, poświstując żewliwie. Stare ptaki odleciały kilka dni temu. Porzuciły młodziaka, który ledwie tydzień temu opanował sfruwanie z gniazda. Spaceruje nam teraz dni całe pod oknami wydziobując z mokrej ziemi tłuste rosówki i inne robactwo. Pies zdaje się go zupełnie ignorować, koty gapią się obojętnie. Przyjeżdżają różni - popatrzeć. Auta zatrzymują, zdjęcia robią. A młody bociek kroczy dostojnie asfaltem i zagląda to na podwórko do sąsiadów, to na moje cyniowe rabatki. Postoi na jednej nodze na poboczu, łypie jednym okiem i zgężony po zimnych nocach, suszy w słońcu piórka. Ornitolog zajrzał parę razy, głową pokręcił – aż cztery bocianie pary w okolicy wychowały zbyt późno swoje młode. Kazał do kurnika z kurami zagnać i przez zimę przechować. Mięso mu dajcie i jakoś będzie…zapomnieliśmy tylko zapytać, jakie – drób… czy wieprzowinę…
Poczłapałam za chłopem niechętnie, bo ogień w ogrodowym palenisku przygasł, zimny wiatr czesał powierzchnię stawu i od wody ciągnęło niemiłosiernie. Właściwie, powinnam za nim lecieć kurcgalopem, wąsy czochrać i w oczy zaglądać. A ja lezę jak na odstrzał... pocmokałam nad sobą politowaniem. Ze sześć razy stawał mi dziś przed oczami opięty dżinsami mężowski tyłeczek przy ogniskowych manipulacjach. Dżinsy stare, ulubione, z czasów, gdy chłopa poznałam. Nic a nic nie poszerzane w pasie…Tyłeczek zgrabny, nic a nic z fasonu nie stracił. Pewnie inne też zauważyły…Ot baba durna ze mnie!
Kuknąwszy szybciutko do sarenki, która spała trzymając w objęciach wściekle różowy tornister,  puściłam się po świeżono skoszonej trawie niczym łania – ociężała wprawdzie, ale zawsze... Małżonek ustawił tuż przy ogniu niziutkie taborety. Otrzymałam kubek z inką i wełniany pled. Pomilczeliśmy chwilę, gapiąc się w żarzące palenisko. Lśniło hipnotycznie niczym rozgwieżdżone letnie niebo…
Spójrz w górę – powiedział, uśmiechając się przekornie. Od tego uśmiechu trochę zmiękły mi kolana. Potem oniemiałam z zachwytu. Niebo nad Wzgórzem było głębokie, kruczoczarne, jak zasłona z ciężkiego, miękkiego pluszu usiana milionem mieniących się diamencików. Te wielkie były na wyciągnięcie ręki, wisiały ciężko, dojrzałe do zbiorów. Te malutkie migotały zalotnie, niedostępne i dalekie. Kiedy mój mężczyzna zanurzał we mnie dłonie i usta, nie wiedziałam czy to nasze ognisko odbija się na nocnym niebie, czy gwiezdna mapa przegląda się w palenisku…
Lato chyba na dobre odeszło.

Czasem zapominamy o miłości. O gwiazdach. Bywamy żonami i matkami. Kwokami drobiącymi czule nad domostwem. Praktyczne i przepracowane. Starannie zrobione na użytek cudzy i własny. Czasem zapominamy, że jesteśmy dziewczynami, tymi samymi, które patrząc w gwiazdy umierały z miłości...

10 komentarzy:

  1. Cudnie jak zwykle i jak zwykle mądrze-prawdziwie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Joasiu, co tu mówić? Tylko czytać, zadumać się, rozmarzyć.......

    OdpowiedzUsuń
  3. lo matko,czytam i umieram, chce takiego ogniska, chyba sobie rozpale w ogrodku, tyle ze u nas pada:-(

    OdpowiedzUsuń
  4. czuje , że ominęło mnie umieranie z miłosci...albo dodaję siano do ogniska, albo tylko zapalam zapałkę..
    Serce mam rozłozone na łopatki Joanno, taki mój codzienny, ćmiący ból...

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytam i zawsze jest to jak opowieści zza siedmiu gór i zza siedmiu mórz, choć przecież pulsuje we mnie świadomość, że to nie może być tak daleko :)

    OdpowiedzUsuń
  6. uwielbiam zatopić się letnim wieczorem w wielkich,meżowskich ramionach, bujać się na tarasowej huśtawce i liczyć świetliki, łapać pocałunki...takie chwile są bezcenne, nawet gdy lato mija, grzeją mnie od środka :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Joanno, Igor tez pierwsze dni do przedszkola hop hop jak rusałka, wnibowziety jak balonik...przyszedł dzień trzeci jak mu do worka kapcie wkładam, a on sie zapiera rękami nogami i nie pójdzie. Potem sie przyznał , że go dzieci popychaja i ze sie boi pani. Konfalubował, jak mniemam;) Dzisiaj była pogawedka w 6 oczy i igor kazawszy sie utulic i wycałowac zdecydował sie ostatecznie i wspaniałomyślnie pójść między dzieci.
    Na zebraniu przedszkolanki mówiły, że okres adaptacyjny w przedszkolu wynosi ok. 6 tygodni!. Dzieciom musi to wejść w rutynę. Sarenka jest trochę odosobnionym przypadkiem, bo jest bardzo wrażliwa i nieufna. Może spróbowac ja zostawiać na 1 godzinke , potem swój czas nieobecności wydłużać i wydłużać. A co ci poradziły wychowawczynie, w końcu sa pedagogami.
    Trzymam kciuki za Sarenkę i za jej mamę!

    OdpowiedzUsuń
  8. Dawno nie gościłam na Twoim Wzgórzu. Tu jak zwykle czarownie. Wprawdzie lato odchodzi, ale mam nadzieję, że będzie jeszcze pięknie i złoto.

    OdpowiedzUsuń
  9. Joanno,
    niepotrzebnie uciekałaś na bloga - przecież jesteś tak odróżnialna, że poznaje się Ciebie już w pierwszym akapicie.
    Skąd Ty bierzesz re wszystkie mądrości przetkane tak ładnie słowami-obrazami? Wiem, wiem - z siebie. I za to Cię tak wielbię czytać.

    Pozdrowienia, Oki

    OdpowiedzUsuń
  10. A mnie się wszystko oddala.... gdzie moja trawka, a na niej bose stópki? Za co?

    OdpowiedzUsuń