niedziela, 9 lutego 2014

Bon appetit

Zachwycenie

Bon appétit


Pepi zapytał  mnie wczoraj o generała Jaruzelskiego. Czy to prawda, że generał rozwodzi się, gdyż pojawiła się w życiu byłego prezydenta pielęgniarka, znacznie mlodsza niż jego małżonka? Mam nadzieję, że  farmerowi z Doliny Mozeli  nie przyjdą do głowy podobne  brewerie. Choć w starym piecu diabeł pali, a opiekunka dwa razy w tygodniu zagląda do jego madame!  Pepi już za kilka tygodni, obchodzić będzie 90 urodziny.   Nadal jest  czynny zawodowo i nie pozwala starości - ani synom farmerom -  spychać się na margines życia. Pragnie być użyteczny. Podejrzewam, że witalność zawdzięcza genom i tutejszej diecie. Pepi w zasadzie je tylko to co wyprodukuje farma – no, może oprócz ulubionej coli!

W naszej lodówce śmierdzi.  W centymetrowej szparce uchylonych drzwi kłębi się  smród, od którego wierci w nosie. Dawno przestało mi to przeszkadzać, bo niemal we wszystkich francuskich lodówkach śmierdzi.  Jednak  przyjezdne i  goszczące w naszym domu panie, rozpoczynają od dyskretnych porządków w kuchni. Oczywiście, pod moja nieobecność.  Potem  na widok pierdząco śmierdzących serów wpadają w zachwycenie.  Miekkie dojrzewające cammebert i  recollet lubią wszyscy,  bez wyjątku. Nawet  szwagier, który najchętniej woziłby je do domu uwiązane na zderzaku, byleby mu sprofanowały limuzyny.  Twardy, łagodny - tomme du pays  smakuje bardzo dzieciom. Sarenka kroi go jak pajdki chleba. Suche małe krążki o intensywnym smaku używam zamiast parmezanu.  
Wielbię absolutnie wszystko co wyprodukuje malutka serowarnia Kathy i jej męża Rolanda.  A jabłkowe, przecierane soki  w szklanych butlach?! Mój Boże!  Do fromagerie prowadzam na wycieczki wszystkich naszych gości, każąc klękać i modlić się do tego cudownego jedzenia. Tetenia złośliwi, że mnie kiedyś po tych serach cholesterol zabije. Może i zabije, ale jakże smakowita to będzie śmierć! 

 Nie wiem dlaczego o fermie Pierrette mówi się że jest kacza, skoro po łące na zboczu, niczym pierzaste obłoczki drobią stada białych i siodłatych gęsi, perliczek, kur, indyczek.  Kiedy po raz pierwszy zabiła i oskubała dla mnie kurę, moje szczęście odmówiło zdecydowanie konsumpcji . …bo z wielkiej, tłustej kury może być tylko tłusty rosół!  On wychował się na wsi, wie lepiej. On się brzydzi.  Wytargałam ze schowka  żeliwny rondel, zakupiony na brocancie. Wielki i ciężki jak łódź podwodna. Kura  na trzy godziny w czarnym  pontonie wylądowała w piekarniku.  Nieomal, bez żadnych ingerencji pośrednich. Pożarliśmy ją we trojkę jak troglodyci – „ręcami” i na jedno posiedzenie. Biję się w piersi,  mięso soczyście pachniało ziołami, a na wierzchu miało chrupiącą skórkę. Ideał. Gęba w niebie. Stoiska mięsne w okolicznych marketach  oraz sklepy rzeźnickie straciły tego dnia klientkę.  Domowe menu wzbogaciło się jeszcze o woły i wieprzki z okolicznych farm. Cieniutkie mergez i suszone saucisses . No i smalec gęsi do wszelkiego przysmażania. 

Guy ukradl moje serce w upalne popołudnie, gdy zaprosił mnie i sarenkę na  ławeczkę w cieniu kamiennej ściany.  Potem przyniósł wafelki i włożył do każdego rożka  lody czekoladowe kręcone na mleku od krów z jego farmy.  Sarenka nie lubi czekoladowych – zjadłam dwa. Nie pamiętam nawet, żebym jadła kiedykolwiek pyszniejsze. Przy kolejnej wizycie i degustacji,   Guy wręczył mi  numer telefonu. Na wszelki wypadek, gdybym miała zachcianki! W jego lodówkach, oprócz czekolady, wanilii, pistacji etc. czają się również owocowe sorbety. Raz,  Lalka, przyjaciółka, wpatrzona w  farmera z gębą pełną mrożonych malin prosiła - powiedz mu! przetłumacz,  że  jest SMACZNY jak te jego sorbety!  Nawet nauczyła Guy polskiego powitania. Moje szczęście prosi mnie zawsze o podwójną porcję malin i mlecznej wanilii. Do dzisiaj nie wie, że lodziarz z francuskiej farmy jest najprzystojniejszym farmerem jakiego znam! Nawet w białym czepku na głowie!

U znajomych wieśniaków (paysons) kupuję jeszcze jaja, fois gras, kozie sery, miód,  warzywa, wino. Przestałam robić konfitury, Hana smaży je tak, że nawet w środku zimy pachną latem i słońcem. Z portfela wyfruwa więcej niż podczas zakupów w dyskontach. Przyjemność i zdrowie mają swoją cenę, lecz (prawie) organiczne jedzenie zachwyca świeżością, jakością, smakiem. I to zachwycenie na szczęście nie przechodzi, pomimo żabich udek i ślimaków! Czasem tylko szlag mnie trafia, że Europa może, a płynąca mlekiem i miodem nadwiślańska kraina nie potrafi otworzyć rynku malutkich, lokalnych producentów. Nie potrafi znaleźć odpowiednich uregulowań prawnych, ani urealnić oczekiwań pań z sanepidu. Szkoda.

                Bon appétit.

2 komentarze:

  1. Twoje spotkania z ludźmi smaków, są jak sceny z filmów. Widzę ławeczkę w cieniu kamiennej ściany, widzę pierzaste obłoczki na zboczu, prawie widzę Ciebie. Wydaje mi się, że masz długie włosy, ale może tylko w tym filmie.
    Tak pisze szczęśliwa kobieta.
    A polscy lokalni producenci? No cóż ... Część z nich nie wychyla głowy z szarej strefy, część tonie w kredytach, żeby spełnić unijne warunki udoju i wyrobu sera.
    Już sam fakt wytwarzania sera z surowego mleka, jest problemem. Ale nic to.
    Pozdrawiam Cię serdecznie i idę sobie ukroić plaster ostatniego zimowego koziego sera :)

    OdpowiedzUsuń