A było tak
fajnie... Ani w gore ani w dol, po prostu rowno jak po stole. Prawie
pelna harmonia. Dzien prawie do dnia podobny smakowal codziennoscia.
Zagladal kazdego ranka w okna sypialni bez falszywch obietnic. Buzia
w ciup, male puf.. puf... i prosto między oczy: Bonjour! Czasem sny
były tylko zbyt wydumane, jak na takie zwykle spanie. Pachnialo
wypolerowanym woskiem na drewnianej podlodze. U was ten cire
zawsze tak cudnie pachnie – zachwycala się czarnowlosna
Isabelle, a ja czulam, ze to raczej francuskie, dziwaczne szambo
dawno już nie wywozone. I trzeba w koncu zadzwonic po Michela, zeby
przyciagnal traktorem beczke na fekalia. No życie.
Ogrod odwdzieczyl
się milosnie - za kazda odwrocona skibe ziemi i wiadro wody z serca
wylane - kochal nas oblednie. Raczyl pieszczotami jak namietny
kochanek. Obiecywal, więc zakochani jak sztubaki wierzylismy w te
opowiesci. Bo jak nie wierzyc kiedy, gora (a raczej tyci pagorek)
zamiast myszy rodzi slonie (a raczej byki - coeur de boeuf:)!





Pszczoly były mniej
laskawe. Przyszedl sezon ciezki, mokry, zimny. Rodziny uciekaly z uli
uwieszajac się z uporem na wysokosci 5 metrow na naszej sosnie. Mir
laczyl drabiny, klal, wspinal się jak alpinista, spadal, lowil co
nie zdolalo uciec. Starzy mowia, ze nauka kosztuje i racje maja. Nie
da się nauczyc pszczelarskiego fachu googlujac:) Kazdy sezon inny,
nowy, pelen niespodzianek, do poprzedniego ni diabla nie podobny.
Codzienna praca, ludzkie bledy albo ignorancja, to najlepszy
uniwersytet. I miod za kazdym razem tez inny. Malo wiela, zesmy go w
zeszlym roku wykrecili. Ledwie do swiat starczylo. Sporo w nim było
smakow i zapachow mlecza i sasiedzkich jabloni z sadow. Ani sladu
pozniejszej akacji czy lesnych jezyn. Miejscowi wykupili do
ostatniego sloika. Obcy tez przychodzili, z polecenia, bo podobno la
famille polonaise dobry miel produkuje.




Tesknota za tym co
było, zaszyla się bog raczy wiedziec gdzie, bo na stare smieci
zagladac się nie chcialo. Cale to patriotyczne gadanie nie smyralo
nawet po grzbiecie. Dom skrzypial debowo, zeby go naprawiac i laty
przybijac, więc roboty trzeba było pilnowac, zeby na gwozdzie i
drewno starczalo. Patron laskawy, czapke przed slowianska fachowoscia
zrzucil, konto regularnie zasilal. A smak tej pracy jakiś taki
slodko-gorzki. Slodki bo tyle jej bylo wokół, ze wystarczy schylic
się i podniesc i uszanowac. Gorzki, bo nie dla siebie, a dla
ucieszenia innych.
I tylko miłość
zostala po staremu. Tyle ze suknie oblekla lniana, plowa od noszenia
i scienczala. Czasem otulala nas tym lnem jak jedwabiem
najprawdziwszym, czasem drapala siermieznie, ale wiernie stala obok,
na wyciagniecie reki.
A tak było
fajnie...
Az wzielo i zdechlo.