Bylo jak powiedzial
Mir. Dom nas znalazl. I uwodzil. Snul pajeczyne rozlicznych
westchnien i wspominek. Wszystko w nim oddychalo i skrzypialo.
Pachnialo cedrem w stuletnich szafach ze skrytkami w podlodze. Pielo
się ku gorze kretymi stopniami w kolorze orzecha. Niebiescilo
resztkami wyblaklej tapety w niezapominajki ze scian w sypialni na
poddaszu, gdzie kiedys bawily się male stolarzatka. Zewszad lypaly
sumiaste oblicza z pozolklych fotografii. Starannie ulozone na
stoliku okulary w rogowej oprawce i buraczkowy sweterek przycupniety
na oparciu fotela.
Dom zyl i czekal. Nie było w nim opuszczenia,
tak jakby starzy gospodarze wyszli kuchennym drzwiami, sciezka pod
gore, potem schodami wspieli się między kamienne sciany
ogrodu,chroniac w chlod starej pini, pod która rosna najprawdziwsze
poziomki... To szalenstwo – deptalam
te mysl zawziecie w
glowie, pukujac w kamienny
okap nad kuchnia, przez który z latwoscia szlo
przepchnac wolu. Ja
boje się duchow!
Przez chwile zylam
nadzieja w zdrowy rozsadek potomkow stolarzy. Moze nie zechca
sprzedac emigrantom rodzinnej siedziby albo przynajmniej cene
wywinduja zaporowo. Ale czar dzialal. Jean Louis po wyrzuceniu z
siebie kilkudziesieciu voila, przyjal
oferte. Przy trzecim spotkaniu, stwierdzil ze nie jestesmy calkiem
normalni i bogu dziekuje ze to właśnie my wprowadzimy się do domu
Jacque`ow. Jak na paryzanina,
Jean Louis ma nadzwyczaj zyczliwe podjscie do ludzi. Jak na bodygarda
bylego prezydenta tego pieknego kraju, to straszna z niego gadula...
Lato
mijalo, a czar dzialal nadal. Mimo wakacji i urlopow, dokumenty
wplywaly w odpowiednie okienka. Stosy papierkow, swiadectw i
pieczatek scielily wnetrze bialego segregatora z napisem DOM. I
jakims cudem w kartonie po
przeprowadzkach za kazdym razem
udalo się znalezc swistek
natychmiast niezbedny u notariusza. Poddalam
się w koncu, bo Mir cale noce sadzil we snie owocowe drzewka i
„porzecki”. Rozstawial ule w ogrodzie i urzadzal „swoje”
atelier. To co było robic, zachcialo
mi się tam BYC. Z calej sily.
Jeszcze kilka
miesiecy i czeka na mnie okrągła rocznica urodzin. Najgłupsze jest
to że niczego nie żałuje. Żadnych zmarnowanych okazji. Ot,
żyłam. Jakie to proste. Zrolowana trzykrotnie poduszka łupie kregi
szyjne na cwierc. Ksieżyca każdej nocy przybywa, wiec wlewa się
nachalnie do sypialni. Bezsennie. Kłyik…kłyik…kłyik… Deski
podłogi skrzypią niemiłosiernie, gołą stopą usiłuje wymacać
najcichszą droge do schodów. Chłód nawoskowanych stopni
oznajmia mete. Kyikanie ustaje. Phi! Półwiecze! Jezu, jaka cisza.
Niech sobie jeszcze pośpią.
Piekarz Manu
zajeżdża o 7 rano pod same drzwi. Z wnętrzności bagażówki
celują we mnie spiczaste nosy bagietek i croisantów. No jak ci
tam w tym domu? – zagaduje, pakując moje traditionel .
A tobie? W tym wielkim mieście? –nie jestem dłużna.
Po 40 latach życia w małej przygranicznej mieścinie, Manu z
rosyjską żona i 5-letnia córeczką przeniósł sie do stolicy
regionu. Wstaje codziennie o 2.30 żeby zdażyc do pracy i rozwieźc
pieczywo. Wlekąc po podłodze pasek od szlafroka, przysiegam sobie
witac Manuela nastepnym razem kompletnie ubrana. Chrupią te
bagietki cudnie. Dlaczego on właściwie nosi kominiarke? Na
termometrze za kuchennym oknem ledwie minus jeden. Piekarz w czarnej
kominiarce o 7 rano pod moimi drzwiami…
I kto mi w to
uwierzy?
Ja Ci uwierzę.
OdpowiedzUsuńŚciskam serdecznie!
Pięknie piszesz jak zawsze:) Może pokażesz nam kiedyś zdjęcie dom i okolicy? Oczyma wyobraźni widzę, ze musi być pięknie...:) Pozdrawiam Z Vitalii Hania
OdpowiedzUsuń